Vanja była markotna. Od
rana. Fizycznie czuła się dobrze, ale jej dusza jęczała, dręczona bolesnymi
myślami.
Była pewna, że poradzi
sobie z sytuacją, w jakiej się znalazła, i pewność ta tkwiła w niej do momentu,
gdy w domu pojawił się Jared. Jego widok postawił przed nią pytanie: kim jest?
Czy przez to, że spędziła noc z bratem własnego męża nie stała się dziwką,
niewiele lepszą od własnej matki? Co z emocjami, targającymi nią na wszystkie
strony, co z przeświadczeniem, że po raz pierwszy od miesięcy zrobiła to, co
dla niej dobre? Wszystko ulotniło się na widok chłopięco przejętej,
zawstydzonej, pełnej skruchy twarzy Jareda. Gdyby wrócił taki, jaki wyjechał,
czyli wyniosły i obojętny, byłoby jej łatwiej. Ale nagła zmiana w zachowaniu
jej męża, to, że potrafił dostrzec swoje błędy, przyznać się do nich, trochę
nią wstrząsnęły.
Życie nie mogło być tak
przewrotne, by w momencie, gdy odkryła Shanniego, kazało nawrócić się jego
bratu na dobrą drogę. Jared, mimo wszystko, nie był jej obojętny: powoli
oddalali się od siebie, ale wciąż umiała zobaczyć w nim dwudziestolatka,
którego kiedyś kochała.
Na przykład teraz, gdy
siedział przy stole nad miseczką płatków, z włosami rozsypanymi na ramionach i
zamyśleniem w oczach, wyglądał prawie jak „jej” Jared.
Tak, wciąż miała na
uwadze to, że zrobił jej świństwo, nie pierwsze od dnia, w którym zostawił ją w
szpitalu i znikł, więcej się nią nie interesując.
Starała się nie wracać
do jego ucieczki myślami, zapomnieć. Zostawić przeszłość w spokoju, zamiast
roztrząsać ją od nowa i od nowa. Sama przed sobą musiała przyznać, że
prawdopodobnie na jego miejscu zrobiłaby to samo, gdyby powiedziano jej, że Jay
umrze. Nie sądziła, by była w stanie patrzeć, jak jej przyszłość wypuszcza z
płuc ostatni haust wtłoczonego w nie przez maszynę powietrza i zaraz po tym
gaśnie.
Pochyliła głowę nad
stygnącą powoli kawą, chcąc ukryć przed braćmi wzbierające w oczach łzy,
wyciśnięte nagle przywróconymi emocjami. Czasami zdarzało się, że coś, słowo,
obraz, emocja, przypominało jej fragment przeszłości.
Jak teraz: w jednej
chwili opadły na nią wspomnienia tego, co czuła, będąc piętnastolatką. Pamiętała,
że szalała za swoim dorosłym chłopakiem, a może już mężem? Mniejsza z tym.
Ważne, że kochała go szczerze, naiwnie, mimo jego wad, których nie mogła nie
widzieć.
Przypomniała sobie, że
miała plany, marzenia, cele, które chciała osiągnąć wraz z nim. Nawet to, jak
siedzieli razem w parku przed kamienicą i obserwując bawiące się dzieci, ze
śmiechem przebierali w imionach, jakie chcieli nadać swoim, które planowali
mieć, gdy tylko ustawią się zawodowo.
-Amanda.- Odezwała się,
podnosząc głowę.- Pamiętasz, Jay?
-Co?- Spojrzał na nią.-
Jaka Amanda? Nie znam żadnej Amandy. – Miał ogłupiałą minę, zupełnie nie
kojarząc, o kim mówi jego żona.
-Idę posiedzieć w
ogrodzie. Przyjdź, gdy skończysz, musimy porozmawiać.- Zabrała kawę i wyszła,
starannie omijając wzrokiem milczącego Shannona.
Nie umiała popatrzeć na
kochanka bez budzącego się w niej poczucia winy. Najgorsze było to, że nie
wiedziała, wobec którego z braci zawiniła bardziej. Patrząc z perspektywy
poprawnych stosunków rodzinnych, doprawiła rogi Jaredowi. Patrząc jej oczami,
zrobiła to im obu.
Siadając w ogrodowym
fotelu zaczęła się śmiać na myśl, że o ile Shannie wie, iż przez drzwi musi
przechodzić bokiem, by nie zaczepić porożem o futryny, o tyle Jay utknie,
choćby idąc do niej do ogrodu.
Nie utknął jednak.
Przyszedł, również z kawą, przyciągnął sobie drugi fotel blisko niej i usiadł w
nim, wzdychając cicho.
-Nareszcie zrobiło się
ciepło.- Vanja zagaiła rozmowę, nie wiedząc, od czego zacząć. Potulność męża
zbijała ją z tropu.
-Oby pogoda się
utrzymała.- Stwierdził i wziął ją za rękę, ściskając lekko jej palce.- Cieszę
się, że doszliśmy do porozumienia.
-A doszliśmy?-
Dziewczyna zdziwiła się nieco, słysząc jego pewne siebie słowa. W jednej chwili
złość o to, co zrobił, wróciła, odsyłając w niebyt poprzednie wątpliwości, czy
warto się kłócić w chwili, gdy przyszedł do niej, chcąc pojednania.
Warto, jeśli walczy się
o prawdę i siebie.
-Myślałem, że
zakopaliśmy topór wojenny i zaczynamy od nowa.
-A ja myślałam, że masz
mi coś do powiedzenia.- Vanja wyrwała rękę z jego uścisku i objęła dłońmi
kubek, nie chcąc, by znów ją dotknął.- Zrobiłeś coś paskudnego, coś, o co nigdy
bym cię nie podejrzewała. Coś, co mnie zabolało, bo pokazało, jak mało dla
ciebie znaczę. Nie interesują mnie powody, które tobą kierowały, ale chcę
wiedzieć, jak śmiałeś potraktować mnie, jakbym była nikim.
-Nie wiem.- Jared
pokręcił głową, patrząc przed siebie.- Bo bałem się, że będziesz chciała wrócić
do dawnego życia? Że mnie zostawisz?
-I dlatego
kontrolowałeś moją pocztę?- Vanja wbiła w niego wzrok.- Czego w niej szukałeś,
Jay? Powiedz, nie krępuj się.
-Nie wiem, kurwa!-
Podniósł głos. Nie miał pojęcia, że Van dowiedziała się też o tym, i zareagował
tak, jak zawsze w sytuacji stresowej: zaczął krzyczeć.
-Najbardziej ciekawi
mnie, czemu usunąłeś maila do kliniki. Tego, w którym proszę o kopie wypisu i
karty choroby. – Tknięta nagłą myślą postawiła kubek na ziemi i usiadła bokiem
na szerokim fotelu, wbijając palce w przedramię męża.- Jay, gdzie jest teczka,
którą dostałam przy wyjściu z kliniki?
-Nie mam pojęcia, gdzie
jest twoja zasrana teczka.- Jared nie skłamał. Ostatni raz widział ją w chwili,
gdy wrzucał ją do studzienki ściekowej gdzieś w mieście, późnym wieczorem. Nie
wiedział, gdzie teraz jest teczka, ani co z niej zostało.- Może gdzieś ją
upchnęłaś i nie pamiętasz? Wcisnęłaś ją pod coś, albo leży w szafie czy
szufladzie? Po wypadku możesz mieć zaniki pamięci.- Rzucił zaczepnie, wkurzony.
-Chcesz mi wmówić, że
jej zniknięcie nie ma nic wspólnego z usuniętym przez ciebie mailem?- Vanja
otworzyła szerzej oczy, udając zdumienie. Krew gotowała się w niej z
wściekłości: Jay kłamał jej w żywe oczy i nawet nie starał się wypaść
wiarygodnie.- Uważasz mnie za aż tak głupią?- Odetchnęła pełną piersią.-
Zapytam jeszcze raz, i tym razem odpowiesz: co zrobiłeś z teczką i dlaczego
usunąłeś maila.
-Chcesz wiedzieć?-
Jared wyszarpnął rękę, rozchlapując przy tym kawę.- No to ci powiem: wyrzuciłem
ją. Wy-rzu-ci-łem.- Przesylabizował słowo.- Bo ile razy na nią spojrzałem, tyle
razy przypominałem sobie, że w tej pieprzonej klinice spłynął w kanał mały Jay.
A ile razy sobie o tym przypominałem, tyle razy miałem świadomość, że gdybyś
mnie posłuchała, to by się nie stało.- Rękę, w której trzymał filiżankę,
wyciągnął w stronę Vanji i wycelował w nią palec, drugą starał się zetrzeć ze
spodni krople rozlanej kawy.- Z tych samych powodów wyjebałem w kosmos maila.
Zrobiłem te dwie rzeczy, bo nie chciałem i nie chcę pamiętać, że byłaś tak
zabójczo uparta. Chcesz to jedź do kliniki, przetrząśnij całą dokumentację z
leczenia. Nic w niej nie znajdziesz, bo nic nie ma, prócz tego, że przypomina, co
zrobiłaś!
Vanja patrzyła na niego
z bólem w oczach, łapiąc spazmatycznie powietrze.
-Ty gnido.- Powiedziała
cicho, wyciągając rękę.- Nie masz prawa znowu mi tego wypominać!-
Niespodziewanym ruchem podbiła jego dłoń, w której trzymał filiżankę: ciepła
kawa chlusnęła w powietrze i zalała koszulę Jareda. Kilka kropli osiadło mu na
twarzy i włosach.- Myślisz, że dla mnie to nie była tragedia? Że nie mam uczuć?
Wiesz, ile godzin przepłakałam po tym, jak mi powiedziałeś, że byłam w ciąży?
Wyłam w poduszkę, gdy ty smacznie spałeś i nie miałeś pojęcia, co przeżywam.-
Na wspomnienie o tym zaczęła płakać, nie mogąc opanować łez. Znów czuła się jak
ostatnie ścierwo, na tyle nieuważne, by zabić własne dziecko.
Jared, w pierwszej
chwili wściekły tak, że miał ochotę zrzucić ją z fotela, na widok jej
zrozpaczonej twarzy zmiękł. Poczuł nawet lekkie wyrzuty sumienia, choć w duchu
musiał przyznać, że od zawsze lubił, gdy kobiety przy nim płakały. Mniejsza o
powód, z jakiego to robiły, ważne, że on mógł wtedy stać się ich
pocieszycielem.
Teraz też pospieszył
ulżyć żonie w cierpieniu: zdjął mokrą koszulę, odłożył filiżankę i przyciągnął niestawiającą
oporu Vanję, sadzając ją sobie na kolanach. Objął ją mocno, patrząc nad jej
głową na płynące leniwie chmury.
-Spokojnie, Van. Już spokojnie.
Więcej nie będę o tym mówił, o ile ty też pozwolisz, żeby ten temat nigdy
więcej nie wypłynął.- Szeptał łagodnie.- Chciałem zapomnieć, bardzo chciałem
pozbyć się wszystkiego, co by mi przypominało małego Jaya. Nie chciałem cię
urazić, przepraszam.- Uśmiechnął się, choć nie mogła tego widzieć, siedząc z
twarzą wtuloną w jego nagi tors.- Chyba za często ostatnio powtarzam to słowo.
Ale to już koniec, nie będzie już niczego, za co musiałbym przepraszać.-
Odsunął Vanję, wytarł jej łzy z policzków i pocałował ją w czoło.- Jesteś
jeszcze młoda, Kruszynko, zobaczysz, ani się obejrzysz i będziesz znowu w
ciąży. Choćbym miał starać się o to przez pół roku dzień w dzień. Mamy trochę czasu przed trasą, zresztą i tak
jedziesz ze mną, więc nie zaniedbam cię ani na chwilę.- Przemawiał, obiecując
jej to, czego w jego mniemaniu musiała pragnąć. Wszystkie kobiety chciały
dzieci, a część z nich dzieci Jareda Leto. Ta je dostanie.
-Wypchaj się, Jay.-
Dziewczyna odepchnęła się od niego i zeskoczyła zgrabnie na ziemię.- Możesz
leżeć na mnie dniami i nocami, aż pękniesz, i niczego nie zdziałasz.- Patrzyła
na niego chłodno, stopniowo coraz szerzej się uśmiechając. Im bardziej głupią
miał minę, tym bardziej chciało jej się śmiać.- Nie zajdę więcej, jestem tak
pokaleczona w środku, że już nie mam na to szans.- Zaczęła chichotać.- Chcesz
się starać? Wolna droga, tylko potem nie bądź zdziwiony, że nic z tego nie
wychodzi.- Mówiąc, śmiała się głośno, prawie histerycznie.- Jestem jak
pustynia, mój drogi, a mały Jay, czy też mała Amanda, nie ważne, w każdym razie
to było jedyne i ostatnie dziecko, jakie mogłam mieć.- Przestała się śmiać tak
nagle, że nawet dla niej wyglądało to przerażająco.- Dlatego dziękuję, że
jesteś na tyle miły, by nie pozwolić mi przestać czuć się winną.
-Mogłaś mnie
posłuchać…- Zaczął cicho, ale stanowczym tonem.
-Zamknij się!- Wydarła
się na niego tak, że echo jej głosu odbiło się od ściany domu. Shannie na pewno
ją słyszał, jeśli oczywiście nie zamknął się w muzycznym, żeby odreagować jej
milczenie i to, że niemal go dziś ignorowała.- Jay, jeśli jeszcze raz powiesz
coś takiego, wytkniesz mi, że nie robiłam lub nie robię czegoś tak, jak ty
chcesz, żebym robiła, to przysięgam, że dostaniesz w pysk.- Zacisnęła pięść,
drobną, ale nie mniej twardą, niż gdyby miała łapy jak bochny chleba.- Tak, w
pysk, a nie w twarz, bo ty umiesz tylko kłapać pyskiem. – Schyliła się po
kubek.- Przenoszę się do pokoju gościnnego i nie obchodzi mnie, co o tym
myślisz.
-Nie możesz mieć
dzieci?- Jared zerwał się z fotela, czerwony ze złości.- Wiedziałaś o tym, i
nic mi nie powiedziałaś?
-Czyżbym zachowała się
tak, jak ty, i powiedziała ci coś dopiero po czasie?- Dziewczyna zaśmiała się
ironicznie.- Widać czegoś się od ciebie nauczyłam, możesz być dumny.
-Nigdzie się nie
przeniesiesz, Van.- Ton Jareda obniżył się i złagodniał wyraźnie, wracając do
tego, jakim mówił poprzedniego dnia.
-Chcę od ciebie odpocząć.
-Odpoczęłaś, gdy mnie
nie było.- Wyciągnął do niej dłoń, ale cofnęła się, więc ją opuścił.- Kochanie,
jeśli mamy kryzys, najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić będzie unikanie siebie.
– Starał się wyjaśnić swój punkt widzenia, nie chcąc dopuścić do sytuacji, w
której Vanja zaczynie wymykać mu się z rąk. Była jego żoną, była jego… I tak
miało zostać.
-Jay, potrzebuję
spokoju.- Vanja wróciła do jako takiej równowagi. Spodziewała się, że Jared
będzie kłócił się z nią, nakazywał, zabraniał. Nie tego, że znów stanie się
taki… ludzki. Może rzeczywiście ją kochał i walczył o nią, jak potrafił?
Spojrzała w stronę
domu: gdzieś w jego wnętrzu siedział Shannie. Człowiek, który zawsze mówił to,
co myślał, i robił to w odpowiednim momencie. Nawet, jeśli popełnił błąd, od
razu się do niego przyznawał. Przyjmował słuszną krytykę ze spokojem, nie
unosząc się, nie wrzeszcząc, nie wykręcając kota ogonem.
Vanja przymknęła oczy,
przywołując w myślach obraz jego twarzy, potem uniosła powieki i spojrzała na
męża. Chciała dokładnie poznać własne emocje w chwili, gdy widziała jednego i
drugiego z braci.
Shannie kojarzył jej
się ze spokojem, pewnością, że gdzieś w jego słowach nie czai się drugie,
gorsze dno, z poczuciem bezpieczeństwa. Wyciszała się, widząc go lub myśląc o
nim.
Jared był dla niej
niczym zapowiedź walki, napięcia i niepewnego jutra. Nigdy nie wiedziała, czego
się po nim spodziewać, i to zaczynało ją męczyć. Miała wrażenie, że życie z
Jayem zawsze będzie przypominało jazdę na nieznanej kolejce górskiej, do tego z
zasłoniętymi oczami.
-Jay, masz jakieś plany
na dziś?- Spytała.
-Nie, w sumie nie. A
czemu…
-To sobie jakieś zrób,
i na mnie nie licz.- Zostawiła go osłupiałego i poszła do domu.
Zamknęła się w
łazience. Siedząc przed lustrem wpatrywała się w swoją twarz, dokładnie
analizując każdy jej fragment. Z trudem mogła patrzeć sobie w oczy, ale musiała
znieść to przez chwilę, tylko po to, żeby ocenić ich wygląd.
Nigdy nie uważała
siebie za piękność, raczej za całkiem przeciętną dziewczynę, jakich na świecie
pełno. Miała delikatną urodę, w części odziedziczoną po matce, jednak jej
zdaniem nie zasługiwała ona na miano wybitnej. Może nieco egzotycznej, dzięki
odrobinę europejskim rysom.
Van wydęła usta i
wstała, rozbierając się powoli: zaplanowała sobie spędzić dzień poza domem,
może pracując do wieczora w przytułku? Zawsze przydawała się dodatkowa para rąk
do wydawania darmowych posiłków, a ona niczego tak w tej chwili nie
potrzebowała, jak oderwania się od ponurych myśli i zajęcia się czymś, co ją
zmęczy.
Rozbierając się,
pobieżnie obejrzała swoje odbicie: wciąż miała figurę, która kiedyś napawała ją
dumą. Teraz szpeciły ją blizny i chudsze udo, ale pod ubraniem nie było ich
widać.
Jej talia nadal pozostawała szczupła, biodra
zaokrąglone, biust tkwił na swoim miejscu, nie przejmując się jeszcze
grawitacją. Gdyby tylko był trochę
wyższa, choćby o dziesięć centymetrów… Ale przestała rosnąć po wypadku, jedynie
dojrzewając przy wzroście nastoletniego dziecka.
Mimo wszystko, bycie
drobiazgiem miało swoje dobre strony. Ludzie uważali ją za kruchą i w
większości postępowali z nią tak, jakby bali się, że ją rozbiją na kawałki.
Szczególnie niektórzy mężczyźni zachwycali się tym, że jest malutka. Mówili, że
wygląda jak dziewczynka, choć w ustach niektórych z nich brzmiało to bardzo
dwuznacznie. Jakby podniecała ich myśl o współżyciu z dziewczynkami, które
jeszcze nie stały się w pełni dojrzałe.
Tak właśnie reagował na
nią Jay, od samego początku, od ich pierwszej prawdziwej randki. Trudno mu było
utrzymać ręce przy sobie, a potem, gdy zdecydowała się zrobić ten jeden krok i
pójść z nim do łóżka… Tak, teraz dobrze pamiętała, jak wiele razy powtarzał, że
nigdy nie ma jej dość, bo jest taka drobna.
-Tak w zasadzie to co
on we mnie kochał?- Zapytała sama siebie, zakładając dżinsy.
W spodniach i staniku
wyszła z łazienki: Jay siedział na skraju łóżka, mnąc w rękach mokrą koszulę.
-Wychodzę, nie wiem, o
której wrócę.- Rzuciła, wyjmując z szafy świeżą bluzkę.- Nie wiem też, gdzie
będę, chcę po prostu pobyć sama. Aha, Jay.- Spojrzała na niego, chmurnego jak
zimowe niebo nad Sludianką.- Ustąpię ci i nie przeniosę się do gościnnego, ale
to, czy nie zrobię tego na przykład jutro lub pojutrze, zależy tylko od
ciebie.- Wciągnęła na bose stopy nieco sfatygowane tenisówki, zgarnęła z szafki
torebkę i zbiegła na dół. Jared nawet nie próbował jej zatrzymać.
Już wcześniej zamówiła
taksówkę, nie chcąc czekać na jej przyjazd po tym, jak oznajmi mężowi, że robi
sobie wychodne.
Samochód stał już przed
bramą: wsiadła, podała adres ośrodka i rozparła się na siedzeniu, stukając
palcami w torebkę i patrząc za okno. Okolica, w jakiej mieszkali, najczęściej
wyglądała na wyludnioną, jeśli nie liczyć błąkających się tu i tam ciekawskich,
chcących podpatrzeć kogoś sławnego, czatujących dziewcząt, fotografów.
Ci ostatni, po kilku
tygodniach zainteresowania jej osobą, dali spokój i przestali czatować w
pobliżu. Wystarczył im chyba te kilkanaście zdjęć, zrobionych jej gdy wsiadała
lub wysiadała z taksówki, wychodziła ze sklepów, spacerowała z mężem, dokąd
piszczące fanki nie obrzydziły im wędrówki po ulicach. Jadąc gdzieś samotnie
nie była dla ciekawskich tak interesująca, jak w towarzystwie Jaya. Nie była
modelką, aktorką, nikim sławnym, choć… Prawdę mówiąc, sławę przyniosło jej
małżeństwo z jednym z braci Leto. Tylko grono osób wiedziało, że ślub wzięli
wieki temu. Oficjalna wersja dla znajomych wyglądała dość prawdopodobnie:
pobrali się, ona miała wypadek, leżała w szpitalu. Jay musiał jechać z jakiegoś
powodu do rodziny, a gdy wrócił, Vanji nie było już w mieście: rodzice wywieźli
ją do Rosji, zmieniając jej nazwisko i ukrywając cierpiącą na amnezję
dziewczynę przed jej mężem. Dosyć
pokrętne i melodramatyczne, ale nikt nie wypytywał o szczegóły.
Media podawały, że
para, znająca się kiedyś, natknęła się na siebie przypadkiem i wybuchła między
nimi burza uczuć, co szybko przypieczętowali potajemnym ślubem. Nikt tego nie
dementował, a już na pewno nie Jay, któremu niezbyt podobała się perspektywa
zarzutów, jakoby był ukrytym pedofilem. Piętnastoletnia żona nie pasowała do
jego wizerunku, bo przecież każdy wie, co mężczyzna robi z własną żoną.
„Mógłbym cię pieprzyć
bez końca, czarnulko.”
Słowa Jareda,
wypowiedziane kiedyś tam, zabrzmiały jej w głowie, ale teraz nie odbierała ich
jako komplementu pod swoim adresem. Były żałosne. Obnażały prawdę.
-Proszę zatrzymać się
na chwilę przed tym sklepem.- Vanja pochyliła się w stronę kierowcy, wskazując
palcem witrynę salonu ze sprzętem elektronicznym.- Proszę poczekać.- Wysiadła.
Pięć minut później
wróciła do samochodu, niosąc w torebce zakup, pierwszy lepszy telefon komórkowy
i starter. Swoją komórkę zostawiła
przekornie w domu: nie chciała, żeby Jay wydzwaniał do niej co parę minut i
dopytywał się, kiedy wróci. Było jeszcze coś: bała się, że jej przebiegły mąż,
mimo obietnic i całego płaczliwego narzekania na siebie, byłby zdolny namierzać
ją przez operatora ich sieci. A tego
sobie w tym momencie nie życzyła.
Nagle zmieniła zdanie
co do celu swojej wyprawy: tak naprawdę nie musiała pokazywać się dziś w
ośrodku, miała wolne.
-Proszę się zatrzymać.-
Trąciła kierowcę w ramię.
Zapłaciła za kurs i
wysiadła, wdychając z zadowoleniem zapach miasta. Lubiła go, tę specyficzną
mieszankę spalin, woń jedzenia, dochodzącą z barów i budek z hot-dogami, aromat
perfum mijających ją kobiet i wód kolońskich ich partnerów. Tak pachniało
życie.
Usiadła przy stoliku
przed kafejką, zamówiła gorącą czekoladę i wyjęła z torebki telefon.
Załadowanie karty nie było problemem. Rozejrzała się, chłonąc widok cichej,
prawie nieznanej jej okolicy, w której była po raz pierwszy. Dzielnica
znajdowała się gdzieś pomiędzy tą, w której stał dom Jareda, a biednymi
kwartałami, w których miała swoje wynajmowane, skromne mieszkanko.
Wybrała znany na pamięć
numer i przystawiła aparat do ucha, czekając. Zrezygnowała, śmiejąc się prawie na głos: nie
dzwoniła od siebie, a z nowego, obcego numeru. Nic dziwnego, że Shannon nie
odebrał, nawet mając telefon przy sobie. Nigdy nie odbierał rozmów z numeru,
którego nie znał.
Wysłała mu SMS z
zawiadomieniem, gdzie jest: musiała rozejrzeć się w poszukiwaniu tabliczki z
nazwą ulicy.
Chwilę później dostała
odpowiedź. „Będę za pół godziny, zamów dla mnie kawę na wynos.”
Pół godziny skróciło
się o kilka minut: mniej więcej po dwudziestu na ulicy pojawił się wolno jadący
wóz starszego Leto i zatrzymał się przy krawężniku. Van już podchodziła do
niego z kubkiem espresso.
Wsunęła się na
siedzenie z ulgą: nie wiadomo czemu, ale poczuła się wystawiona na widok
publiczny, miała wrażenie, że każdy z ludzi dokoła, czy to kelnerki z kafejki,
czy przechodnie, obserwują ją i gdy tylko zniknie im z oczu, zaraz doniosą
Jaredowi, gdzie i z kim ją widzieli.
-Co tam, skrzacie?-
Shannon spytał między łykami kawy, prowadząc jedną ręką.
-Nic, Shannie. Zwykły
dzień.- Westchnęła, nie wiedząc, co mówić.
Chwilowa euforia opuściła ją i ustąpiła miejsca porannemu nastrojowi. –
Miałam doła.- Wyznała, zagryzając wargę, żeby się nie rozpłakać. Poczuła się
znienacka tak źle, jakby zrobiła coś okropnego i nie umiała poradzić sobie z
ciężarem odpowiedzialności. Na szczęście uczucie minęło równie nagle, jak się
pojawiło. Wystarczyło, że pomyślała, kto siedzi obok niej.
-Domyślam się, że twój
dół był związany ze mną. Nie próbuj zaprzeczać.- Kątem oka widziała, jak Shannon
potrząsa głową.- Od rana mnie unikałaś, Van. Nie powiedziałaś do mnie jednego
słowa. Było mi przykro. Nadal jest.- Poprawił się szybko.
-Już mi przeszło.-
Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało.
-Dopadły cię wyrzuty
sumienia?
-Tak. To było straszne.
Czułam się jak dziwka.- Vanja bez oporów mówiła o swoich emocjach.
-No tak. Jerry wrócił,
zobaczyłaś, że popełniłaś błąd, więcej nie musisz mówić.- W głosie mężczyzny
słychać było nieukrywaną gorycz.
-Masz, rację, odkryłam,
co zrobiłam źle. To bolało, ale otworzyło mi oczy. Byłam strasznie naiwna i
głupia.- Vanja dotknęła jego uda.- Miałam piętnaście lat, wierzyłam, że
wszystko będzie tak, jak sobie wymarzyłam, nie widziałam tego, co samo pchało
mi się przed oczy. Nawet teraz przez długi czas myślałam, że może być dobrze.-
Wyjaśniała.
-Nie rozumiem.- Shannon
zerkał na nią znad kierownicy z zaskoczoną miną.- O czym, do diabła, mówisz?
-Mówię o twoim bracie.
-To wiem, ale nie łapię
sensu.- Shann zakręcił w powietrzu dłonią.- Przecież wrócił potulny jak
baranek. Słyszałem, jak się witaliście.- Shannon położył akcent na ostatnie słowo.
-A dziś się
pokłóciliśmy, i to pewnie też słyszałeś. Pamiętasz teczkę, której szukałam? To
Jay ją zabrał. Wyrzucił ją, bo, jak twierdzi, przypominała mu o dziecku, które
wtedy straciłam. Wytknął mi, że to moja wina, i ma rację. Gdybym posłuchała go
i poszła na badania, usunięto by mi narośl od razu, przed tym, jak…- Nie
dokończyła.
-Gdyby w dupie rosły
grzyby, dupa z czasem stałaby się lasem.- Shann zacytował jedno ze swoich
powiedzonek.
-Coraz częściej mam
wrażenie, że wszystko, co robi Jay, służy tylko i wyłącznie jemu. I nie mam tu
na myśli jego pracy, a to, jak zachowuje się wobec mnie. Mówisz, że wrócił
potulny: masz rację. Powiedział, że chce poprawić nasze relacje. Może i chce,
ale dlaczego? Połapał się, że zaczynam przeglądać na oczy? Piętnastolatka, z
którą się ożenił, dorosła, zaczęła myśleć. Na początku ogłupił mnie jego
status, pozycja, sława. Patrzyłam na niego z zachwytem, bo przecież ten facet,
pokazywany w telewizji, uwielbiany przez fanów, to mój mąż.
-Fanki, skrzacie.
Uwielbiany przez fanki.- Shannon poprawił ją machinalnie.
-No tak. Wiesz, ten
informatyk, który do mnie przyszedł, pokazał mi forum, o którym mówiłeś.
Przeczytałam to, co pisały o Jayu jego młodziutkie podrywki.
-Mhm, też to czytałem.
Mają dziewczyny wyobraźnię.- Shannon przypomniał sobie opisy technik
seksualnych brata: według tego, co twierdziły małolaty, Jerry był egoistycznym,
brutalnym sukinsynem.
-Mylisz się, to nie są
wymysły. Możesz mi wierzyć. Czytałam, jakbym to ja sama opisywała zbliżenia z
nim. Może nie wszystkie, ale większość.- Zaczęła chichotać.- Leż cicho, nie
marudź, co ci nie pasuje, przecież cię pieprzę, zamknij się, czekaj, aż
skończę. Biedne fanki, musiały być okropnie rozczarowane.- Dziewczyna coś sobie
przypomniała.- A właśnie, Shannie. Pamiętasz, jak kręciłeś głową nad śladami,
które miałam na ramionach?
-Mhm. Były paskudne, a
ty zachowywałaś się, jakby to było coś normalnego.- Przyznał.
-Taak. Widzisz, od
tamtej pory coś się zmieniło i Jay bardzo uważał, żeby mnie nie ściskać.
Shannon uśmiechnął się
pod nosem.
-Tak? Ciekawe,
dlaczego.- Mruknął, zerkając na Vanję. Skręcił w lewo, w dojazd do autostrady.
-Właśnie miałam o to
spytać ciebie. Co mu powiedziałeś?
-Skąd pomysł, że
cokolwiek mówiłem?
-Shannie, znam cię. Nie
udawaj, musiałeś mu coś powiedzieć.- Nalegała. Położyła mu dłoń na odkrytym
ramieniu i pogładziła je, czerpiąc przyjemność z dotykania ciała kochanka. Gra mięśni
pod jego skórą była… podniecająca.
-No doobrze, przyznam
się.- Shannon westchnął z udawaną rezygnacją.- Kupiłem dwie gumowe piłeczki,
wiesz, takie, jakie rzuca się psu, małe, pasujące do dłoni, z wypustkami.
Pokazałem je Jerremu i powiedziałem, żeby trzymał je w rękach, gdy będziecie w
łóżku.- Zaczął się śmiać.- Zagroziłem, że jeśli jeszcze raz zobaczę siniaki na
twoich ramionach, ogłuszę go, zwiążę, potem zanurzę piłki w oliwie i wepchnę mu
je w tyłek. Powoli.
-Musiałeś wyglądać
bardzo przekonująco.- Vanja śmiała się, mając przed oczami wizję przerażonego,
nagiego męża, leżącego na brzuchu z rękami związanymi na plecach, patrzącego na
kolczaste psie zabawki, ociekające oliwą.
-Brat wie, że jak się
wkurwię, to nie ma przebacz. Nie raz w dorosłym życiu dostał ode mnie w czapę,
więc się boi.- Shann przestał się śmiać.- Kurcze, skrzacie, wiesz, jak głupio
czułem się dziś rano? Ty się nie odzywałaś, Jerry siedział cicho, myślałem, że
udławię się śniadaniem. Cały czas myślałem, że nie powinno mnie tam być.-
Zmienił temat, mówiąc o swoich odczuciach po pełnej niespokojnych myśli nocy.-
Wydawało mi się, że nie będę miał wyrzutów, ale mam. To jednak mój brat, kocham
go od zawsze. Leżałem wczoraj i nie mogłem przestać przypominać sobie naszego
dzieciństwa, wspólnych zabaw, tego, jak pierwszy raz szedł do szkoły i co
przerwa biegłem sprawdzać, czy wszystko u niego w porządku.- Mówiąc, wjechał na
autostradę. Zupełnie machinalnie i bez zastanawiania się nad celem podróży
jechał w miejsce, które znał: zdziczały sad, rosnący przy starym, opuszczonym
domu, spokojny, prawie nie odwiedzany zakątek, w którym mogliby pobyć sami.-
Zawsze się nim opiekowałem, a teraz co robię?
-Teraz on jest dorosły
a ty opiekujesz się mną. I chyba tylko sam Bóg wie, jak bardzo potrzebowałam
twojej pomocy.
-No weź, jak mogłem nie
zaopiekować się takim skrzatem?- Shann przypomniał sobie jej pierwszą wizytę w
ich domu, swój zachwyt na widok jej ślicznych, czarnych oczu i tego, że
patrzyły na niego z ciekawością, nie ganiąc za paradowanie z gołym tyłkiem.
-Od początku dobrze nam
się z sobą rozmawiało.
-Masz zajebiste
poczucie humoru. Czasem, jak dogadywałaś komuś w bardzo subtelny i grzeczny
sposób, dusiłem się ze śmiechu.- Na samo wspomnienie musiał się uśmiechnąć.
-Ktoś kiedyś powiedział
mi, że potrafię być wredną suką. Być może to prawda, nie wiem.
-Oj, nie chciał bym się
o tym przekonać na własnej skórze.
-Dokąd jedziemy?- Vanja
zmieniła temat.
-W takie jedno
miejsce.- Shannon skręcił do stacji benzynowej.- Zatankuję, kupię parę rzeczy i
jestem.- Nałożył z powrotem okulary, na głowę czapkę z szerokim daszkiem.- Nikt
mnie nie pozna.- Wysiadł.
-Jasne.- Dziewczyna
patrzyła, jak uwijał się przy dystrybutorze, potem poszedł zapłacić. Wrócił po
dziesięciu minutach, niosąc wypchaną zakupami torbę. Położył ją z tyłu, rzucił
obok portfel i ruszył.
-Co tam masz?- Van
obejrzała się do tyłu, ale widziała tylko wystającą z torby szyjkę butelki.- Kupiłeś
wino? Shannie, chcesz mnie upić?
-Nie myślałem o tym. W
sumie nawet nie bardzo mam nastrój na figle. Jeśli ci to nie przeszkodzi,
wolałbym po prostu posiedzieć i porozmawiać, poprzytulać się.
Vanja spojrzała na
niego, czując nagły przypływ wdzięczności: ona też była daleka od myśli o
seksie. Nie potrafiłaby zrobić tego, mając tak mieszane emocje, jak w tej
chwili, na dodatek myśląc o tym, jak poradzić sobie z mężem.
-Nie rozumiem, dlaczego
ktoś taki jak ty nadal jest sam. Naprawdę nie rozumiem.- Powiedziała po chwili.
-Shannie nie miał nigdy
szczęścia w miłości. Jak już się zakochał, dziewczynie zaczynało się nudzić i
zrywała.- Odezwał się.- Albo okazywało się, że ktoś inny był od niego lepszy,
wyższy, przystojniejszy, i wtedy Shannie zrywał.- Skręcił w wąską, zaniedbaną
drogę, prowadzącą do widocznego niedaleko sadu, w którego głębi majaczył dziurawy
dach zrujnowanego budynku. Okrążył go i zatrzymał wóz w cieniu rozrosłych,
starych drzew.
-Shannie jest bardzo
dobrym, pełnym ciepła mężczyzną.- Van podjęła grę, mówiąc o nim w trzeciej
osobie.
-Widocznie teraz kobiety
już nie potrzebują ciepła, więc Shannie dostaje po nosie.
-Ja potrzebuję.
-Przejdziemy się?-
Wskazał głową dróżkę, prowadzącą przez rozległy sad.
Wysiedli: wokół panował
spokój, jakiego nie można zaznać nawet na obrzeżach miasta. Jedynymi dźwiękami
byłe te wydawane przez naturę, nie licząc sporadycznych stukotów stygnącego
powoli silnika.
Shannon wziął Vanję za
rękę i pociągnął za sobą, prowadząc ją nad przepływający za sadem strumyk, o
tej porze roku jeszcze nie wysuszony upałem.
-Nie wydaje ci się, że
jestem trochę staroświecki?- Spytał, przyciągając dziewczynę bliżej. Objął ją
ramieniem.
-Nie. To dodaje ci
uroku. Pod fasadą luzaka ukrywasz naturę romantyka. Lubisz marzyć?
-Mhm, zdarza mi się.
-O czym?- Vanja była
coraz bardziej zaciekawiona: dotąd nie mówili wiele na tak osobiste tematy. Głównie
żartowali lub bawili się dobrze, ewentualnie roztrząsali jej problemy
małżeńskie. Teraz miała okazję lepiej poznać człowieka, z którym łączyło ją
więcej, niż z własnym mężem.
-Marzę o szczęściu. Żadnych
konkretów, obrazów, domów z ogrodem, takich tam. Po prostu chciałbym być
szczęśliwy i nie bać się, że jeśli znów się zakocham, to skończy się tak samo,
jak zawsze.
-Chyba wszyscy mają
takie marzenia.- Dziewczyna udawała, że nie usłyszała słów „jeśli się zakocham”.
Czyli… to był tylko
romans. Miała nadzieję, że spowodowany głębszymi uczuciami, ale jak widać, to
było jej ciche życzenie.
Zatrzymali się na
brzegu strumyczka: po ich prawej stronie ktoś wrzucił do jego koryta kawałek
grubego pnia, na którym utknęło sporo gałęzi i śmieci. Powyżej przypadkowej
tamy woda rozlewała się szeroką kałużą, poniżej ciekła leniwie kilkoma strużkami,
sączącymi się ledwie co.
Shannon zostawił Vanję,
zszedł niżej i zaczął wyciągać z rozlewiska drewno, stopniowo oczyszczając z
niego koryto strumyka.
Dziewczyna patrzyła na
niego, zastanawiając się, co czuje. Rozczarowanie jego szczerym przyznaniem się,
że nie jest w niej zakochany, przyćmiło inne emocje. Musiała jednak przyznać
przed sobą, że skoro jego słowa wywołały ból, nie mógł być dla niej już tylko
przyjacielem. Nawet takim, z którym od czasu do czasu idzie się do łóżka.
„Zakochałaś się w nim.
Dlatego obecność Jareda cię drażni i wolałabyś, żeby więcej cię nie dotykał.”
Ta myśl była jak
objawienie. Proste stwierdzenie oczywistej prawdy, od kilku dni krążące wśród
setek innych myśli, niezbyt natrętne i ignorowane, odrzucane przez Vanję jak
coś wstydliwego. Lub raczej jak coś, czego się bała. Teraz wiedziała, że
słusznie.
Shannon wywlókł pień na
brzeg: uwolniony nurt natychmiast popłynął swoją drogą, szemrząc cicho i niosąc
z sobą drobne patyki i inne śmieci.
Rzucając luźne uwagi na
temat pogody i piękna okolicy wrócili do samochodu. Shannon wyjął z niego torbę
i wypakował z niej to, co kupił: wino, paczkę krakersów serowych, rogaliki z
nadzieniem morelowym i solone migdały. Niezbyt wygórowane menu, ale siedząc i
delektując się urokiem zdziczałego sadu nie wybrzydzali.
-Nie pomyślałem o
kubeczkach.- Wyposażonym w korkociąg scyzorykiem otworzył wino i podał butelkę
Vanji.
-Lunch w polowych
warunkach musi mieć w sobie coś prymitywnego. Kubeczki zburzyłyby nastrój.-
Dziewczyna wzięła kilka łyków.- Smaczne.
-I słabiutkie. Nie mogę
być podchmielony, inaczej będziemy tu siedzieć do wieczora.- Shann odebrał jej
butelkę i pociągnął z niej z niemałą wprawą.
-Będziesz musiał
wysadzić mnie gdzieś na mieście, wrócę do domu taksówką.- Zapowiedziała od
razu, woląc zachować przesadną ostrożność, niż tłumaczyć mężowi, jakim to
dziwnym trafem natknęła się na jego brata, spacerując po olbrzymim LA.
-Domyślam się. Dmuchamy
na zimne, co nie, skrzacie?
-Jasne.- Wyciągnęła się
na trawie i wpatrzyła w wiszące nisko gałęzie najbliższego drzewa.- Skąd znasz
to miejsce? Tu jest pięknie, mimo, że jest zaniedbane.
-Odkryłem je
przypadkiem, chciało mi się sikać i zjechałem tu z drogi. Potem czasami
zabierałem tu dziewczyny.- Shann wyciągnął się obok niej, wsparty na łokciu, i
zaczął wodzić palcem po jej ramieniu.- Prawie nikt tu nie bywa, więc zawsze
mieliśmy spokój. Kiedyś nawet przyszło mi do głowy, żeby kupić ten kawałek
ziemi, zrobić tu porządek i wybudować sobie skromny domek, ale z kim bym tu
mieszkał?
-Z dziewczyną?- Van
podpowiedziała najbardziej oczywiste rozwiązanie.
-Pff, właśnie wtedy
mnie rzuciła. Stwierdziła, że jestem w porządku, ale nie może przy mnie nosić
butów na obcasie, bo wyglądamy wtedy śmiesznie.
-Auć?
-Bardzo auć. Bolało jak
cholera. Tym bardziej, że nazwała mnie pokurczem. Chyba pierwszy raz popłakałem
się wtedy przez dziewczynę. Pierwszy i ostatni.
-Biedny Shannie.- Vanja
objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie, myśląc równocześnie, że przy niej
zawsze czułby się wystarczająco wysoki.
Potem połapała się, że
Shannon otworzył się przed nią bardziej, niż kiedykolwiek, mówiąc o doznanych
przykrościach. Był blisko, nie tylko fizycznie, ale duchem. Ufał jej. Wcześniej
był bardziej zamknięty w sobie, co prawda opowiadał wiele, ale nie wspominał o
tak osobistych przejściach. Zrobili
kolejny krok w zacieśnianiu… związku? To, co się między nimi działo, można było
chyba nazwać związkiem, choć nikt nie mógł wiedzieć, jak on się zakończy.
Przyjaźń przeszła w fascynację, ta w zauroczenie. Co dalej? Zgodnie z naturalną
koleją rzeczy, następnym przystankiem było zakochanie. Ona już do niego
dojechała, wysiadła z autobusu i czekała na następny, modląc się cicho, żeby
przyjechał nim Shannon.
Trzymając go w mocnym
uścisku uśmiechała się w niebo: bycie zakochaną, połączone ze świadomością, w
jakim stanie się znajduje, niosło przyjemne myśli. Ale tylko w przypadku, gdy
przedmiot uczuć był obok, a właściwie tuż nad nią, i zaczynał całować jej
szyję. Ramię. Znów szyję, potem brodę, policzek. Usta. Nie drapał jej przy tym
zarostem, jak robił to Jay. Shannie całował subtelnie, z wyczuciem,
powiedziałaby nawet: odrobinę nieśmiało.
Oderwał się od niej po
paru minutach.
-Muszę zerknąć na
godzinę, ustawiłem się z przyjacielem.- Odezwał się przepraszająco.
-Rozumiem.- Van puściła
go, czując się trochę spławiona.
-Serio, skrzacie. Jeszcze
go nie znasz, ale poznasz. Jest DJ-em, mamy grać razem za kilka dni.- Shann
wstał.- Czasem grywamy w klubach, jeździmy sobie po świecie i robimy imprezy.
Najbliższą planujemy w moje urodziny.
-W tych sprawach zawsze
jestem do tyłu. W mojej rodzinie nie obchodzono niczego, poza świętami. W
dodatku rosyjskimi, a to inna bajka.
Shannon wyjął ze schowka
w samochodzie telefon, zerknął na wyświetlacz i schował aparat z powrotem.
-Mamy dla siebie jeszcze
godzinę. Posiedzimy w środku?- Wskazał na tylne siedzenie.
-Mówisz?- Dziewczyna
chwyciła jego wyciągniętą rękę i pozwoliła podnieść się do pionu.- Poczułam się
rzeczywiście jak na pierwszej randce. Wiesz, chłopak proponuje, żeby usiąść
wygodnie z tyłu, niby to dla wygody i żeby się poprzytulać, a potem…
-Nie dziś, skrzacie,
boli mnie głowa.- Shannon usadowił się wygodnie w kącie i przyciągnął ją
bliżej, by oparła się o niego plecami.
-Chyba oboje cierpimy
dziś na specyficzną migrenę. To jakiś objaw kaca moralnego, jak sądzę.- Van
sięgnęła ręką w tył, kładąc dłoń na karku Shanniego. Czuła, że się poruszył i
pocałował jej przedramię.
-Nabroiliśmy, skrzacie,
więc trochę nas to gniecie.
Vanja otworzyła usta,
chcąc przyznać się, że ma wyrzuty wobec niego, nie wobec męża, ale przypomniała
sobie słowa Shannona. „Jeśli się zakocham”. Nie mogła odsłonić się przed nim,
skoro swój romans widzieli z dwóch różnych perspektyw.
-Chyba dam sobie z tym
spokój.- Usłyszała i zdrętwiała natychmiast, kojarząc słowa Shannona z
poprzednimi. Zdawał się nie czuć, że zesztywniała.- Kończę czterdzieści trzy
lata. Zaczynam coraz poważniej myśleć, że to ostatnia moja trasa i po niej
zrezygnuję z pracy w zespole. Zawsze mogę zagrać w klubie, jeśli mi się za tym
zatęskni.- Mówił dalej, nie słysząc westchnienia ulgi Vanji.- Kiedyś trzeba
skończyć, a przestaje mi się podobać to, co wyprawia Jerry. Ten facet traci
kontakt z rzeczywistością, a ja nie mam zamiaru się ośmieszać.
-Powinien ożenić się z
pracą, nie ze mną.- Dziewczyna poprawiła się i usiadła bokiem do Shanna.- Oboje
byliby szczęśliwi. – Przysunęła głowę do ramienia starszego Leto i pociągnęła
nosem.
-Co tak węszysz,
śmierdzę? Myłem się rano.- Shannon podniósł rękę, chcąc sprawdzić, czy się nie
spocił.
-Wdycham Shannel, mój
ulubiony męski zapach.- Wtuliła twarz w jego szyję.
Objął ją ramionami,
śmiejąc się cicho, potem westchnął, zadowolony mimo wciąż dręczących go myśli o
bracie. W walce, jaką Shannon z sobą prowadził, Jared przegrywał z kobietą, która
jeszcze kilka miesięcy temu dla niego nie istniała. Bywały sytuacje, w których
lojalność wobec rodziny trzeba było odsunąć na dalszy plan. To był jeden z
takich przypadków.
Vanja wysiadła dwie
przecznice od ośrodka, w którym pracowała. Wolała być ostrożna na wypadek,
gdyby Jay wpadł na pomysł czekania tam na nią. Jak to nazwał Shannie: lepiej
dmuchać na zimne.
Pożegnała się z nim bez
żalu. Po tym, jak siedzieli przez godzinę, prawie nie rozmawiając, za to
ciesząc się samą swoją obecnością, wystarczył jej uścisk jego dłoni.
Przecież za kilka
godzin znów zobaczą się w domu, przy kolacji.
Na myśl o kolacji Van
poczuła, jaka jest głodna. Z prawdziwym apetytem pochłonęła porcję darmowego
obiadu i stanęła za bufetem, wypuszczając na przerwę jedną z Rosjanek.
Jakieś czterdzieści
minut później, gdy zajęta była nakładaniem na talerz porcji buraczków, ktoś
trącił ją w ramię. Pewna, że to kobieta, którą zmieniła za bufetem, Vanja nawet
nie podniosła głowy znad pokaźnego kotła z surówką.
-Idź, posiedź sobie
jeszcze, nie jestem zmęczona.- Powiedziała, wyciągając rękę, by nabrać większą
porcję.
-Daj, pomogę.- W jej
polu widzenia pojawiła się ręka i ostrożnie wyjęła z jej dłoni łyżkę na długim
trzonku.
Vanja wyprostowała się
i z osłupieniem spojrzała na uśmiechniętego mężczyznę, który jakby nigdy nic
nałożył buraczki na trzymany przez nią talerz.
-Jay?- Wystękała.- Co
ty tu robisz?
-Tak przypuszczałem, że
cię tu znajdę.- Odebrał od niej gotową porcję i postawił ją na tacy jakiegoś
bezdomnego żula, od którego śmierdziało starym moczem. Mimo to Jaredowi udało
się zmusić do powiedzenia mu „smacznego”.
-Ale…- Dziewczyna
wykonała jakiś nieokreślony gest, patrząc na niego wielkimi oczami. Potem
rozejrzała się uważnie po sali.- To jakiś chwyt medialny?
-Nie.- Jared wziął
następny talerz z okienka, łączącego kuchnię z jadalnią. Nałożył buraczków i
podał naczynie żonie.- Ja będę mieszał w garnku, ty wydawaj obiady. Pójdzie nam
szybciej. No już, Kruszynko.- Ponaglił ją, bo stała i gapiła się na niego jak
idiotka.
Gdy tylko się
odwróciła, uśmiech na jego twarzy znikł, jak zdmuchnięty.
Chcę podziękować wszystkim, którzy czytają bloga: dziś moja historia "zaliczyła" 5000 wejść. Jestem Wam wdzięczna za to, że chcecie tu zaglądać i dodajecie mi tym samym motywacji.
Pozdrawiam wszystkich i... czekam na komentarze :)
Yas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz