It`s not my way.

niedziela, 10 lutego 2013

Little lies.

 "Drogi Shannie, nie zgadniesz skąd piszę. To cud, że Jay dał się namówić, ale tak mu nudziłam, że nie miał wyjścia i musiał się zgodzić. Nawet nie wiesz, jaka potrafię być przekonująca, gdy się na coś uprę.
Jesteśmy w Sludiance, rodzinnym mieście mojej mamy, nad samym brzegiem Bajkału."
Shannon pokiwał głową: rzeczywiście, nie wiedział, choć mógł się domyślać, że używała typowo kobiecych sztuczek.
Leżał w łóżku i czytał e-mail od Van. To był jej pierwszy wyjazd z Jerrym i niezbyt optymistycznie podchodziła do perspektywy pokazywania się z nim w publicznych miejscach. Ale jakim sposobem z Atlanty wyciągnęła go na Syberię? To prawie drugi koniec świata. Tyle, że Jerry lubił podróże, szczególnie w malownicze miejsca.
"Domyślasz się oczywiście, że nikt tu nie wierzył, kogo przywiozłam. Babcia i dziadek nie mają pojęcia, kim jest Jay, wystarcza im to, że śpiewa: musiał pokazać, co potrafi, ale nie byli zachwyceni. Żałowałam, że nie mogli usłyszeć Ciebie, choć pewnie zakrywaliby uszy, tak fałszowałeś. S. King powinien się cieszyć, że mu się upiekło."
-Serdeczne dzięki, skrzacie, miło zostać docenionym.- Shann uśmiechnął się, ani odrobinę nie urażony jej szczerością.
"Jay chodzi i wszędzie robi zdjęcia, cały on. Dzieci mojego kuzynostwa, a jest ich piątka, w wieku od czterech do szesnastu lat, mają frajdę, mogąc robić sobie z nim fotki. Mają już całe foldery zdjęć, podobnie ich koledzy i, co zrozumiałe nastoletnie koleżanki. Jay bez mrugnięcia okiem pozwala im się z sobą fotografować."
-Jakoś mnie to nie dziwi, lubi młode dupcie.- Shannon uśmiechnął się pod nosem.
"Jay był zaskoczony widokiem rodzinnej willi dziadków, spodziewał się chyba czegoś innego, nie zamożnego domu, pełnego ludzi. Może był pewien, że moja rodzina mieszka w lepiance? Jeszcze bardziej zdziwił się tym, że prawie nikt tu nie pije wódki, a myślał chyba, że tak powinno być. Owszem, na ulicach widujemy pełno tak zwanego "kwiatu Rosji", jednak moja rodzina ma w głowie trochę oleju.
Poza moją mamą.
Odwiedziłam jej grób: Jay nie chciał mi towarzyszyć, nie wiem, dlaczego, zaparł się rękami i nogami, żeby nie iść. Wolał zostać i wysłuchiwać wojennych opowieści dziadka, choć słowa z tego nie rozumiał.
Wiesz, Shannie, mam wrażenie, że Jaya coś gryzie. Jest często zamyślony, nieobecny i dziwnie przygnębiony. Aż boję się zapytać, o co chodzi, ale czuję, że rozmowa z nim będzie nieunikniona.
Napiszę jeszcze, teraz muszę biec na kolację, babcia woła, a wiesz, czym grozi odmowa zjedzenia babcinego posiłku.
Ps. Córka kuzynki, Sonia, lat jedenaście, spytała mnie, czy Jay też musi korzystać z toalety i czy miewa gazy. Myślałam, że umrę ze śmiechu.
Ps 2. Strasznie brakuje mi Twoich żartów, uwierz, mielibyśmy tu oboje ubaw po pachy, bo w domu panuje coś, co Jay określił jako `totalna rozpierducha`."
-No to niezły bajzel musicie tam mieć, skrzacie.- Shannon zaznaczył opcję "odpowiedz", rozbawiony dwoma ostatnimi dopiskami. Szybko skreślił parę słów:
"Cześć, skrzacie. Cieszę się, że dobrze się bawicie, fajnie wiedzieć, że nie jesteś narażona tylko na bycie żoną swojego męża i że role choć raz się odwróciły.
Chciałbym zobaczyć tę rozpierduchę, lubię, jak coś się dzieje i jest wesoło.
Tej małej powiedz, że Jerry jest inny, do kibla chodzi dla zmyłki, bo za takie gwiazdy gówno kanarki wynoszą.
Uważajcie na niedźwiedzie. Pa.
Ps. Pusto tu bez Was. Shann."
Wysłał maila i wyłączył laptop, potem spojrzał z namysłem na śpiącą obok niego, ciemnowłosą dziewczynę, od trzech dni dotrzymującą mu towarzystwa. Miała dwadzieścia dwa lata, była wysoka, bardzo szczupła, i nienasycona w łóżku. Spała, jadła, i chciała się pieprzyć, nic innego ją nie interesowało. To mogło być dobre, ale do czasu, a ten właśnie nadszedł.
Shannon patrzył na jej odkryte pośladki, drobne jak u chłopca, na wąskie biodra i jasną skórę. Przez chwilę próbował wyobrazić sobie, jak wygląda w łóżku Vanja, śpiąc obok Jerrego, ale jedyne co zobaczył to obraz tego ostatniego, zawzięcie masturbującego się pod prysznicem.
Potrząsnął głową i zajrzał do szuflady nocnej szafki, sprawdzając zapas gumek: zostały cztery z osiemnastu. W trzy dni zużył ich więcej, niż niekiedy przez dwa, trzy tygodnie.
-Za stary się robię na takie ekscesy.- Mruknął i zatrzasnął szufladę, Niech leżą, pomyślał.
W tej chwili miał dość.


Jared siedział w kącie olbrzymiej nawet jak na jego gust kuchni, połączonej z jadalnią, na środku której stał długi stół, mogący pomieścić ze dwadzieścia osób.
Był skołowany po kolejnym męczącym, pełnym wrażeń dniu, spędzonym na powietrzu, w mrozach Syberii.
Tym razem kuzyn Van zabrał ich na jedną z turystycznych łodzi, najmniejszą z trzech, jakie miał: wyruszyli w rejs wzdłuż zachodniego brzegu Bajkału, tylko we trójkę, by podziwiać piękno przyrody.
Fakt, była piękna, dzika, nieokiełznana, ale Jared tak przemarzł, że po powrocie natychmiast wcisnął się w kąt przy kuchennym piecu i ani na moment go nie opuszczał.
Grzejąc się obserwował zwykłe, codzienne życie licznej rodziny Vanji. Był zaskoczony liczbą domowników i tym, że cztery pokolenia mieszkają razem. To było niepodobne do stylu życia, jaki znał. W Stanach, w ogóle na zachodzie, dorośli starają się usamodzielnić, opuścić dom, w którym się wychowali, i zamieszkać osobno. Tu widział coś zgoła innego: dziadkowie Vanji zajmowali jedno skrzydło w południowej, parterowej części domostwa. Ich syn z żoną, drugi brat Katji, młodszy od tego, który razem z nią uciekł do Stanów i rezydował w Vegas, mieszkał po przeciwnej stronie, w północnej części budynku, ale również na parterze.
Piętro należało do ich dwóch córek, kuzynek Vanji, i ich mężów, najwyższa kondygnacja willi do ich dzieci.
Jared nawet nie usiłował zapamiętać imion domowników: ledwie kojarzył, że najwyższy z mężczyzn ma na imię Pietja, ale za nic nie mógł spamiętać, która z kuzynek Van jest jego żoną. Obie były do siebie podobne, nieciekawe, z bladymi twarzami i jasnymi, szarymi oczami. Na ich tle Vanja wyglądała jak królowa, z gęstwą czarnych loków i cerą tak w porównaniu do cery reszty rodziny ciemną, jakby jej matka wcale nie była biała.
Tkwiąc w kącie, prawie niezauważalny dla innych, przyglądał się Van, zajętej zabawą z najmłodszym dzieckiem w domu, czteroletnim chłopcem. Siedziała na podłodze w przejściu miedzy kuchnią a jadalnią i łapała rzucaną przez malca piłkę, po czym turlała ją w jego stronę, rzucając jakieś słowa po rosyjsku. Nic nie rozumiał: co prawda nauczył się w ciągu czterech dni pobytu w willi paru zwrotów, ale nie dość, że je mylił to jeszcze akcent, z jakim je wymawiał, doprowadzał domowników do łez.
Nie czuł się tu dobrze: w tak pełnym ludzi miejscu wiecznie było głośno, wiecznie tłoczno, mimo dużych przestrzeni, ciągle ktoś gdzieś biegł, coś robił, mówił. Właściwie nawet nie można było stwierdzić, że rodzina Vanji mówiła: przekrzykiwali się, nawoływali, a nie "mówili". Nawet przy posiłkach, jedzonych uroczyście o wyznaczonych godzinach.
Jared miał wrażenie, że wszyscy śmieją się z niego, nie rozumiejącego nic, siedzącego cicho, albo zmuszonego zdać się na pomoc Van w tłumaczeniu jego słów i ich pytań. Chciał pokazać, że jest fajnym facetem, na poziomie: z początku opowiadał o swoich osiągnięciach, mówił o podróżach, koncertach, planach, jakie ma w związku z dalszą karierą, pokazał nawet kilka ujęć z nowego filmu, ale tylko najmłodsi z rodziny wykazywali jakiekolwiek zainteresowanie tym, co miał do powiedzenia. Reszta rodziny wydawała się być obojętna, jeśli nie niechętna temu, czym się z nią dzielił. Zabolały go zniesmaczone spojrzenia, jakie rzucano mu po obejrzeniu jego zdjęć w charakteryzacji do najnowszej roli.
Nie pasował do ich świata. Zignorowali go, woląc swoje sprawy.
Teraz wiedział, dlaczego Van źle czuła się w towarzystwie ludzi, których znał. Życie na świeczniku nie było jej światem.
Jared, obserwujący wszystko z dystansu, zrozumiał, skąd wziął się zapał Vanji do siedzenia w kuchni i jej kulinarne umiejętności. Widział przecież, ile czasu zabierało tutejszym kobietom przygotowanie każdego posiłku dla tylu osób. Praktycznie wszystkie trzy, a czasem cztery, włączając Van, nie wychodziły z kuchni.
-Amerykaniec, ty spisz?- Przed Jaredem pojawiła się przygarbiona postać: dziadek Van.
Jared uśmiechnął się do niego, rozumiejąc tylko pierwsze słowo. Amerykanin. Jego nowe, rosyjskie przezwisko. Dziadek miał kłopot z wymówieniem poprawnie jego imienia, więc nadał mu swoje, podchwycone natychmiast przez starszych w domu.
-Van, o co chodzi dziadkowi?- Jared, niezbyt zachwycony koniecznością opuszczenia ciepłego kącika, podszedł do bawiącej się z chłopcem Vanji. Była zarumieniona, roześmiana, oczy błyszczały jej radością życia.
Zamieniła ze starcem kilka zdań.
-Dziadek chce, żebyś przyniósł drewna do kominka, jest...- Przetłumaczyła.
-Wiem, gdzie jest.- Jared skrzywił się, robiąc nieszczęśliwą minę.- Dopiero co się rozgrzałem, znów zmarznę.
-Jay, jesteś mężczyzną, więc zachowuj się jak mężczyzna.- Vanja, choć uśmiechnięta, posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.- Ja muszę udawać zachwyconą zainteresowaniem, jakie wywołuję, pokazując się z tobą w świecie, ty poudawaj, że nie na darmo natura obdarzyła cię tym, co masz między nogami. Przestań wyglądać, jakbyś miał zaraz wybuchnąć płaczem, bo mróz szczypnie cię w pośladek. Od godziny ślęczysz przy piecu jak ofiara hipotermii.- Powiedziała, zaskakując Jareda ostrością słów. Patrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, i ta jej wersja bardzo mu się nie podobała. Bardzo. To nie była delikatna, kochająca Vanja, ale krytycznie nastawiona, obca kobieta.
Zacisnął zęby.
-Chyba najlepiej wiesz, co i po co mam między nogami.- Warknął cicho.- A jeśli zapomniałaś, to ci później przypomnę.- Zawinął się na pięcie, złapał kosz na drewno i wyszedł na mróz, nawet nie narzucając na plecy kurtki. Wrócił po pięciu minutach z koszem wyładowanym szczapami po brzegi.
Dziadek poklepał go po plecach, mówiąc coś ze śmiechem.
-Gdzie Van?- Jared rozejrzał się, ale nie widział nigdzie ani jej, ani chłopca, z którym się bawiła.
Starzec pokręcił głową.
-Ja nie panimaju, szto ty gawarisz, Amerykaniec.- Rozłożył ręce.
-Vanja, gdzie jest Vanja.- Jared powtórzył pytanie, zataczając dokoła ręką.
-A, Vania. Paszła w toalietu.- Dziadek wskazał korytarz.
-Dzięki, staruszku.- Jay zrozumiał słowo "toaleta".
Podszedł do uchylonych drzwi łazienki i już miał w nie zapukać, kiedy usłyszał dobiegające ze środka wesoły głosik czterolatka. Vanja coś odpowiedziała, potem oboje wybuchnęli śmiechem.
Jared pchnął drzwi i zajrzał do pomieszczenia: Van, z chłopcem na rękach, stała przed lustrem nad umywalką. Oboje robili miny, wykrzywiając twarze i śmiejąc się. Nie widział ich zbyt dokładnie, ale na tyle dobrze, żeby poczuć bolesne ukłucie w piersiach.
Dzieciak mógł wyglądać tak, jak wyglądałby mały Jay w jego wieku. Przy odrobinie wysiłku można było go sobie wyobrazić: drobny, ciemnowłosy chłopczyk o ładnej buzi, z nieco ciemniejszą, jakby opaloną cerą i oczami albo czarnymi jak oczy Van, albo błękitnymi jak u Jareda.
Zaraz jednak dopadła go myśl, że prawdziwy mały Jay nie mógłby obejmować szyi Van: prawdopodobnie urodziłby się bez rączek, lub z kikutami, wyrastającymi z ramion. Lub stwardniałym, skrzywionym kręgosłupem. Albo w ogóle bez kończyn.
Może byłby mądry i rezolutny, może odziedziczyłby po tacie talent muzyczny, ale byłby kaleką.
Jared napotkał w lustrze wzrok Van: zauważyła go i spoważniała, patrząc z niepokojem. Powiedziała coś do chłopca: postawiła go na podłodze i odwróciła się do drzwi, więc Jared domknął je i ruszył do kuchni. Po dźwiękach i krzątaninie poznał, że zbliża się czas kolacji.
Nie był głodny, ale musiał zjeść choć trochę, inaczej nie puszczą go od stołu. W tym domu nie tolerowano niejadków. Widział to nawet po sobie: prawie wrócił do poprzedniej wagi, choć potrzebował trochę ćwiczeń, zanim zacznie obrastać tłuszczem. Nie chciał wyglądać jak Shannon, który nie przejmował się wagą i wyglądał przez to na zaniedbanego faceta w średnim wieku.
-Jay?- Vanja dogoniła go w korytarzu.
 Odwrócił się: stała z zatroskaną miną, trzymając malca za rączkę. Chłopiec zadzierał głowę, patrząc na Jareda z zainteresowaniem. Jego oczy były szare, nie czarne czy błękitne. Ale mogły takie być.
-Przepraszam Van. Nie chciałem być chamski.- Jared z trudem oderwał wzrok od twarzy dziecka i popatrzył na żonę.- Miałaś rację.
Vanja przyglądała mu się ze zdumieniem.
-Jay, coś jest nie tak?- Spytała cicho. Puściła rękę chłopca.- Idi, Wołodia.- Popchnęła go lekko w stronę kuchni. Malec popatrzył na Jareda niepewnie i pobiegł do matki.- Jay?- Vanja spytała jeszcze raz.
-Później, Van. Później porozmawiamy.- Próbował się uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy nie usłuchały i zadrżały spazmatycznie.
-Jay, czy mam się bać?- Van położyła mu dłonie na ramionach.
-Nie, kochanie. Jeśli już ktoś ma się bać, to ja.- Nie czekając na następne pytanie pociągnął ją za sobą między resztę domowników.
Przez cały wieczór, podczas kolacji i późnij, gdy rodzinnie zasiedli w salonie by wypić przed snem filiżankę herbaty, Jared widział zdenerwowanie Van. Choć starała się je ukryć, rzucała mu zmartwione, pytające i niepewne spojrzenia, zachowywała się przy tym, jakby bardzo spieszyło jej się do spania. Kręciła się niespokojnie, spoglądała na zegar, stojący na kominku i odmierzający czas głośnym tykaniem. Herbatę wypiła tak szybko, jakby zamiast niej miała w filiżance gorzkie lekarstwo, z którym chciała uporać się jak najprędzej i zapomnieć o paskudnym smaku.
Jared był nie mnie zdenerwowany, przy tym miał powód do obaw: być może wszystko, co powie, przekreśli ich związek, ale musiał wyrzucić z siebie to, co nie dawało mu spokojnie spać. Pozbyć się poczucia winy, podzielić tym, co w nim siedziało. Przyjąć to, co będzie później.
Z ciężkim sercem i nie myśląc o tym, co robi, wykąpał się, umył zęby, nałożył spodnie od dresu i koszulkę. Schował się pod ciepłą pierzyną przed chłodem, mimo ogrzewania panującym w sypialni, i leżał z rękami pod głową, patrząc w sufit.
Vanja była jeszcze w kuchni, pomagała ciotce sprzątać po kolacji, odciążając w ten sposób kuzynki, by mogły położyć spać młodsze dzieci.
Gdy przyszła wreszcie do pokoju, Jared drzemał. Przebudził się, czując powiew chłodnego powietrza gdy Van kładła się do łóżka.
-Zimno.- Szczękała zębami, wtulając się w rozgrzane ciało Jareda.- Zaczynam tęsknić za słoneczną Kalifornią.
-Ja też.- Przyznał.- Nie wiem, jak oni tu mogą chodzić w lekkich ciuchach przy takiej temperaturze.
-Kwestia przyzwyczajenia. Zgasić światło?
-Nie, zostaw.- Jared okrył dziewczynę kołdrą. Pocałował jej odsłonięte czoło, ale nie miał najmniejszej ochoty na nic więcej, nawet na niewinne pieszczoty. Był spięty.
-Co chciałeś mi powiedzieć, Jay?- Padło pytanie, którego się bał, ale sam rozpoczął to po południu i musiał sam skończyć.- Co zrobiłeś?
-Nic.- Odparł szybko.- Nic nie zrobiłem. Ale coś się stało.- W zasadzie niewiele minął się z prawdą: nie zrobił nic, choć mógł. Stał bezczynnie z założonymi rękami i płakał po fakcie.
- Co się stało, Jay? Coś złego?
-Boże, Van, nie wiem, jak mam ci to powiedzieć.- Jęknął, łapiąc się za głowę. Usiadł, podparł plecy grubą poduszką i zacisnął dłonie na podciągniętych nogach.- Wtedy, gdy leżałaś po operacji...- Urwał.
Vanja klęknęła przy nim, teraz już wyraźnie zaniepokojona, a nawet przestraszona.
-Jay, czy to chodzi o mnie? Czy jestem chora?
-Nie, wszystko w porządku. Jesteś całkiem zdrowa.- Pokręcił głową, patrząc na swoje dłonie. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy.
-Czy ty... znalazłeś sobie kogoś? O to chodzi?- Spytała cicho. Głos jej drżał.
-Nie.- Jared zaczerpnął powietrza.- Van, Kruszynko, byłaś w ciąży i straciłaś ją dwa dni po operacji.- Wyrzucił z siebie jednym tchem, czując, jak razem z powietrzem ucieka z niego cały strach. Teraz pozostał w nim jedynie żal i litość, poczucie pustki, zwykłe po utracie kogoś bliskiego. I zdziwienie, że mały Jay mimo wszystko był mu w jakiś sposób bliski. Nade wszystkim górowała jednak ulga, że ma to wreszcie za sobą.
-O czym ty mówisz?- Vanja poszarzała na twarzy, wyglądała, jakby miała zemdleć.- Jay, do diabła, o czym ty mi mówisz!- Krzyknęła. Łapała oddech jak wyjęta w wody ryba, patrząc na niego z przerażeniem.
-Lekarze nie wiedzieli, podali ci leki. Potem było za późno, żeby cokolwiek zrobić. Strasznie mi przykro, kochanie. Musiałaś mieć zabieg, to było nieuniknione, inaczej groziły ci komplikacje. Dziecko i tak było skazane, nigdy byś go nie urodziła.- Mówił szybko, czując, że ma na to mało czasu.
Vanja wciąż na niego patrzyła, ale wyraz jej twarzy zmieniał się: już nie wyglądała na przestraszoną, ale na zawiedzioną, potem rozczarowaną, na koniec zrozpaczoną.
-Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?- Ledwie było ją słychać.- Jay, dlaczego?
-Nie chciałem, żebyś gryzła się tym, będąc sama.- Sięgnął po nią ręką, w duchu dziękując Bogu za to, że przyjęła wszystko z takim spokojem.- Zakazałem mówić ci o czymkolwiek.- Dodał, usprawiedliwiając milczenie personelu kliniki.- Wolałem zrobić to sam.- Dotknął jej ramienia.
Vanja odtrąciła jego rękę z siłą, o jaką jej nie podejrzewał.
-Zrobić to sam? Po tak długim czasie?- Spytała niedowierzającym tonem. Uderzyła go pięścią w udo.- Żebym nie gryzła się z tym samotnie?
-Chciałem ci tego oszczędzić. Wiem, że jest ci przykro...
-Przykro?- Van znów go uderzyła, tym razem w ramię. Jared spiął się, przygotowany w razie czego na odparcie jej ataku. Nie chciał, żeby trafiła go w twarz.- Leżałam tam i krwawiłam przez trzy tygodnie, przekonana, że dostałam okres, który przedłuża się przez leki, a ty mówisz mi teraz, że straciłam ciążę? Przychodziłeś, uśmiechałeś się, żartowałeś, wiedząc o tym i nic mi nie wspominając?- Wyglądała na wściekłą, jej oczy miotały iskry.- Kto dał ci prawo decydować o tym, kiedy mam się dowiedzieć? Dlaczego odmówiłeś mi możliwości przeżycia bólu w najbardziej odpowiednim czasie?- Napadła na niego jak furia: ledwie zdołał zasłonić się przed kolejnymi ciosami, spadającymi na jego głowę i ramiona.- Dlaczego robisz mi to teraz, w tym domu? Wśród mojej rodziny?
Złapał ją za ręce i przytrzymał. Walczyli przez chwilę, szamocząc się na posłaniu: Vanja próbowała się oswobodzić, syczała z wściekłości, ale nie miała szans. Jared chwycił ją, obrócił i przycisnął plecami do siebie, otaczając ramionami tak, że nie mogła się ruszyć.
Szarpała się jeszcze, ale po chwili zwiotczała w jego uścisku.
-Puść mnie.- Odezwała się lodowatym tonem.
-Nie.
-Puść mnie, chcę stąd wyjść!- Podniosła głos, znów szamocząc się, kopiąc, wijąc się jak piskorz.- Nie chcę, żebyś mnie dotykał, nie chcę na ciebie patrzeć ani cię słyszeć!- Zaczęła płakać i od razu przestała walczyć, jakby łzy odebrały jej siły.
-Wiem, że cierpisz, ja też cierpię.- Szepnął, kołysząc ją jak małą dziewczynkę. Czuł, jak cała trzęsie się, jakby marzła nawet pod ciepłą pierzyną, którą ją okrył.- Możesz mnie teraz nienawidzić, Van. Masz do tego prawo. Ale pozwól nam przejść przez to razem, proszę.
-Nie chcę, żebyś do mnie mówił. Ciągle kłamiesz.- Vanja była nieubłagana.- Chcę wyjść.
-Nie. Zostaniesz.- Jared poprawił się, mocniej otoczył ją ramionami i posadził sobie na kolanach. Wbrew uporowi nie walczyła z nim, gdy przyciągał jej głowę i opierał sobie o ramię.- Przepraszam cię, chciałem...
-Nic nie mów, nic do mnie nie mów, Jay, ani słowa, ticha.
Jared zacisnął usta. Chciał powiedzieć o wiele więcej, przekazać to, co mówili lekarze, ale bał się, że tylko pogorszy sytuację, więc zaczął nucić cicho, nie zastanawiając się, co śpiewa. Po prostu chciał dać upust własnym emocjom.
"No warning sign, no alibi
We faded faster than the speed of light
Took our chance, crashed and burned
 No we'll never ever learn.
I fell apart, but got back up again
 And then I fell apart, but got back up again yeah"
Czuł, że Vanja odpręża się, jej ciało traci sztywność i nie jest spięte. Wciąż ją kołysał, zwiniętą w drobny kłębek na jego kolanach. Po kilku minutach wczepiła się w Jareda palcami i wcisnęła twarz w jego pierś. Przestała płakać: siedziała tylko, grzejąc go oddechem i otaczając ramieniem szyję tak mocno, jakby bała się go puścić. Jared przestał nucić: głos załamał mu się bez ostrzeżenia i coś, jakby wzruszenie, ścisnęło go za gardło i zapiekło w oczach.
-Chcę wracać do domu, Jay.- Odezwała się stłumionym przez jego koszulkę głosem.
-Dobrze, Van. Jutro.- Jared zgodził się bez wahania: sam chętnie opuściłby głośny, pełen zamieszania dom jej rodziny i zaszył się we własnym, spokojnym i cichym.
-A dokąd nie będziemy u siebie, nie powiesz o tym ani słowa.
-Dobrze, kochanie.- Próbował zapanować nad drżeniem w głosie, ale na darmo. Vanja podniosła głowę: miała zaczerwienione, zapuchnięte oczy, ale była już spokojna. W przeciwieństwie do Jareda, któremu łzy pociekły po policzkach.
Po tym, jak wyrzucił z siebie wszystko, powiedział większość tego, co chciał, poczuł ulgę tak wielką, że nie umiał powstrzymać płaczu. Miał za sobą jedną z rzeczy, których chciał się pozbyć i oczyścić tym samym swoje sumienie. Ale przede wszystkim oddalić od siebie strach, że Van dowie się o nich od kogoś innego.

Coś było nie tak. Od powrotu z Rosji między Vanją i Jerrym działy się rzeczy, których wcześniej nie było, niczym latające od jednego do drugiego wyładowania elektryczne.
Ich zachowanie również dawało do myślenia. Mimo napięcia, wydawało się, że bardzo się do siebie zbliżyli. To dobrze. Znikło wrażenie, że oboje czują się wobec siebie niezbyt pewnie. Choć może nie było jeszcze do końca dobrze. Van była cichsza, spokojniejsza, za to Jerry nadskakiwał jej tak, jak nie robił tego przy żadnej ze swoich wcześniejszych dup.
Prawdę mówiąc Shannon nie mógł nazwać ich  wcześniejszymi. To Van była przed nimi, i jest po nich.
Jezu, co za pokręcona sytuacja.
Shannon zaczął się śmiać, tak o, nagle, w połowie obiadu. Siedział przy stole i prawie krztusił się ze śmiechu, patrząc na Jerrego, gapiącego się na niego z niepewną, zaskoczoną miną.
-Co cię tak bawi?- Spytał wreszcie.
-Ty.- Shann wskazał palcem na niego, potem na Van.- I to, że twoje pieprzone życie zatoczyło pętlę i wróciło na miejsce.
-Pętlę...- Vanja powtórzyła to słowo z głębokim namysłem. Shann spojrzał na nią, ciekaw, nad czym tak duma.- Pętla ma to do siebie, że lubi się zacisnąć. Powinieneś raczej powiedzieć: koło.
-Jezu, skrzacie, to zabrzmiało strasznie pesymistycznie.- Spoważniał w jednej chwili.- Aż przeszły mnie ciarki.
-To tylko skojarzenie, Shannie, nic ponadto. Nie mam ani chęci, ani powodów, żeby się wieszać.- Van pokiwała dłonią, w której trzymała widelec.
-Odniosłem wrażenie...
-Lepiej odnieś talerz do zmywarki i nie filozofuj.- Jared przerwał mu w pół słowa.- Wcinasz się i wymyślasz niestworzone historie. Nie masz swoich spraw?
Shannon popatrzył na niego zimno.
-Mam.
-Więc się nimi zajmij. Van nie potrzebuje żadnego, pożal się Boże, adwokata.
-Chłopcy...- Vanja próbowała ich uspokoić, ale zignorowali ją. Mierzyli się wzrokiem siedząc po przeciwnych stronach stołu.
Shannona drażniła pełna nadęcia pewność siebie Jareda, jego pyszałkowata mina, z jaką odnosił się do niego i czasem do Vanji.
-Zajmuję się swoimi sprawami o wiele lepiej, niż ty swoimi.- Powiedział, mając na myśli tendencję brata do unikania niewygodnych tematów i zastępowania ich pustym bełkotem.
-No proszę, jakiś ty jesteś dzielny.- Jared, wkurzony wiecznym wtrącaniem się Shanna, zacisnął palce na krawędzi talerza. Miał ochotę rzucić nim w niego, żeby zamknął się i przestał gadać, zanim powie coś, co namąci Vanji w głowie. Między nimi znów zaczynało być dobrze, Van powoli przestawała myśleć o tym, co stało się w klinice. I tak miało być, powinna pogodzić się ze stratą, żyć dalej, być taka, jak kiedyś.
-Dziękuję za miłą atmosferę przy obiedzie.- Dziewczyna z trzaskiem odłożyła widelec i wyszła z domu, zostawiając niedokończony posiłek.
-Widzisz? Trzeba było się wpierdalać?- Jared zerwał się od stołu i pobiegł za nią.
Shannon ze zdumieniem patrzył za nimi, nie rozumiejąc, co takiego powiedział. Zażartował, ale nie tak, żeby ktokolwiek miał powód się obrażać. Spiął się z Jerrym, ale tylko dlatego, że tamten zareagował złością.
Coś musiało stać się podczas ich wyjazdu, coś, czego nie powinno być. Choć wydawało się, że wszystko jest w porządku, Shann pojął, jak wątła jest warstwa normalności, którą ta para się otacza. Byle słowo mogło ją rozerwać, jak stało się to teraz, i pokazać, co tkwi pod spodem.
Oni wciąż podchodzili do siebie ostrożnie, choć udawali, że tak nie jest. Jerry się gubił i kręcił w kółko, jak pies, goniący za własnym ogonem. Wszystko miedzy nimi było kruche, jak porcelana.
Shannon sprzątnął ze stołu, wyrzucił resztki obiadu do kubła i zaparzył sobie kawę. Czekając na nią patrzył na przywieziony z Rosji samowar, piękny, lśniący, zdobiony delikatnymi wzorami. Ustawiony na szafce w kącie, skąd rzucał łagodne refleksy odbitego od swojej powierzchni światła. Nie używany, bo Jerry nie miał pojęcia, jak się nim posługiwać. Stał więc i cieszył oczy swoim widokiem, zupełnie nieprzydatny.
Tak samo, jak Vanja: kolejny ładny przedmiot w otoczeniu Jerrego. Śliczny bibelot w jego kolekcji, żywa rzecz, z którą ten dupek nie umiał się obchodzić i traktował jak coś, co powinno sprawiać mu przyjemność. Shannon nie zdziwiłby się, gdyby jego brat tak naprawdę był zły, że wróciła, ale pogodził się z tym i użył jej, by poprawić swój wizerunek.
Jeśli nawet ją kochał, była to miłość kolekcjonera do części zbioru. Uczucie, jakim posiadacz darzy swoją własność.
Przykre, że ta mała naprawdę angażowała się w ten związek i brała go za coś, co jest prawdziwe. Coś, do czego Jerry przyzwyczaił ją dwadzieścia lat wcześniej, a teraz kontynuował.
Wytresował ją sobie i wykorzystywał to, że nie widziała poza nim świata. Gdyby było inaczej, nie wróciłaby do niego po tym, jak ją olał. Ale wróciła, więc wszystko było jasne.
Przynajmniej dla Shanna.
Z kubkiem kawy poszedł do garażu, zabrał wędkę i przysiadł koło basenu. Błądząc myślami zaczął rzucać: to zajęcie uspokajało go, pozwalało się wyciszyć. Tak, jak sama wyprawa na ryby, najlepiej w pojedynkę, żeby nikt nie przeszkadzał. W ciszy, zakłócanej jedynie krzykiem mew i chlupotem łagodnych fal, uderzających w burtę łodzi. Z baterią piwa przy boku i wieczornym słońcem, grzejącym w plecy. Potem nocka na pokładzie, gdzie można leżeć i patrzeć w gwiazdy, których nie widać tak dobrze, gdy jest się w mieście.
Nie zawsze Shannon wybierał się na nocne połowy, częściej wracał późnym wieczorem, ale lubił od czasu do czasu zostać na łodzi. Wpływał nią wtedy do niewielkiej zatoczki, ukrytej przed wzrokiem innych przepływających jednostek i niedostępnej z brzegu, chyba, że ktoś pokusiłby się o próbę zejścia po stromym klifie.
Czasami się upijał i spał do południa następnego dnia, czasami zamiast tego kładł się na materacu, ułożonym na pokładzie, nakrywał kocem i spędzał noc pod gołym niebem.
Ciężarek z cichym pluskiem lądował w basenie, co raz to w innym miejscu, raz nawet uderzył o przeciwległy brzeg i odbił się od niego.
-Zluzuj nadgarstek, Shannie.- Głos z tyłu przerwał Shannonowi marzenia. Obejrzał się: Vanja stała kawałek dalej i obserwowała jego wysiłki. Była sama.
-Staram się, ale nie mam tak wypracowanych ruchów, jak inni.- Stwierdził, robiąc ręką gest, przypominający masturbację.
Dziewczyna wydęła usta, nie łapiąc najwyraźniej żartu. Źle, pomyślał.
-Gniewasz się na mnie, skrzacie?
-Skakaliście sobie do oczu, to było przykre.- Wsadziła ręce do kieszeni.- Ile brakowało do tego, żebyście się pobili?
-Sporo, przynajmniej z mojej strony.- Shann zwinął żyłkę.- Nie wiem, o co ten dupek startował, przecież nic złego nie powiedziałem. Jest nadwrażliwy i tyle, albo...
-Przypominam ci, Shannie, że "ten dupek" to mój mąż.- Vanja nie dała mu dokończyć.
Przyglądał jej się długo, zanim się odezwał, nagle zirytowany wtrąconą przez nią uwagą bardziej, niż wszystkim innym.
-Wiem, pamiętam. Doskonale, kurwa, pamiętam.- Wstał, tracąc ochotę na zabawę.- Żebyś wiedziała, że nie zapominam o tym ani na moment.- Z pustym kubkiem w jednej i wędką w drugiej ręce wyminął Vanję, idąc gdzieś, gdzie będzie sam. Rzucił kij pod ścianę, nie kłopocząc się odstawieniem go na miejsce: zrobi to później.
-Shannie?- Wołanie zatrzymało go w progu. Zacisnął na chwilę powieki i obejrzał się przez ramię. Van trzymała rzuconą przez niego wędkę, oglądając ją z zainteresowaniem. Zerknęła na niego ostrożnie.- O ile pamiętam, obiecałeś kiedyś, że zabierzesz mnie na ryby. Czy to nadal jest aktualne?- Przechyliła głowę, patrząc pytająco.
-Pogadaj z mężem, czy będzie chciał jechać. Ale wątpię, nie przepada za tym.- Shannon nie potrafił opanować złośliwych nut w głosie.- Rozumiesz, siedząc na zadupiu nie może się lansować, chyba, że pstryka sobie fotki i od razu gdzieś je zamieszcza. Szczególnie fotki, na których widać, jak mu...- Urwał, widząc wyraz twarzy Van i odblask wilgoci w jej oczach.- Jezu, skrzacie, co się stało?- Zawrócił w miejscu, przestraszony, że powiedział coś, co ją szczególnie uraziło.- Będziesz płakać, bo plotę głupoty?
-Nie, to tylko odbicie słońca w szybie.- Uśmiechnęła się i szybko wytarła oczy wierzchem dłoni.- Wszystko jest w porządku, naprawdę. Jay jest zdenerwowany, bo ma dużo pracy, przecież go znasz.
Coś w jej tonie kazało Shannonowi nabrać pewności, że kłamie.
-Dlaczego tak go usprawiedliwiasz? Co ci zrobił?- Spytał łagodnie, ale stanowczo.
-Nic, przysięgam.- Vanja nie odwróciła wzroku, patrzyła odważnie i z pewnością siebie. Na pewno nie wyglądała na zastraszoną, ale widać było, że coś w sobie dusi i nie może sama z tym poradzić.
-Może chcesz o tym porozmawiać?- Podpowiedział.
Trafił: Vanja rozejrzała się, patrząc dokoła z bezradną miną.
-Ale nie tu, prawda? Bo ktoś mógłby usłyszeć. Dlatego wspomniałaś o rybach.- Stwierdził, nabierając pewności, gdy Van skinęła potakująco głową.- Dobrze. Zadzwonię na przystań i poproszę, żeby przygotowali łódź na jutro. Pogoda będzie dobra, słuchałem prognoz.- Oparł się wolną ręką o framugę drzwi.- Nie podoba mi się to, Van.
-To nic takiego, Shannie, trochę przemyśleń, nic więcej. Ale muszę się nimi z kimś podzielić, a nie mam...
-Nikogo innego, z kim możesz spokojnie pogadać.- Dokończył.- Dziwne, że nie możesz porozmawiać z Jerrym. Naprawdę dziwne. Jesteś cholernie samotna, skrzacie.- Dodał.

Dziesięciometrowa łódź kołysała się lekko na niskich, długich falach, przechodzących pod nią tak łagodnie, że prawie niewyczuwalnie. Shannon, trzymając w rękach potężną, ale lekką wędkę, opartą końcem o występ w pokładzie, nasłuchiwał z rozbawieniem prowadzonej przez Vanję rozmowy telefonicznej. Docierały do niego tylko pojedyncze słowa, ale i tam miał z nich ubaw: Jerry wydzwaniał do Van z regularnością metronomu, dopytując się zapewne, czy jeszcze nie wypadła za burtę. Co pół godziny rozlegał się dzwonek telefonu Vanji, a ten, który oderwał ją od żartów z przelatujących nisko mew, był szósty.
Dziewczyna wyszła spod pokładu z aparatem przy uchu, kończąc rozmowę.
-Tak, Jay, wrócę na kolację. Oczywiście.- Mówiła, patrząc na Shannona i przewracając oczami.- Dobrze, zjem, co przygotujesz. Wzajemnie, Jay.- Rozłączyła się.- Uwierzysz, że zrobi nam kolację?
-Uwierzę, jak to zobaczę. Pewnie zamówi coś gotowego i będzie udawał, że sam wszystko przygotował. Szykuj się na coś wykwintnego.- Shannon ustąpił jej miejsca przy wędce: uparła się, że chce łowić na największą, jaką miał, choć wyglądała przy niej jak dzieciak, trzymający armatę. Ale musiał przyznać, że zarzucała przynętę dalej, niż on, głównie dzięki technice.
Siedzieli na łodzi od paru godzin i ze spokojem wysłuchał tego, co miała do powiedzenia, powoli układając sobie w głowie obraz jej związku z Jerrym. Zadał tylko kilka pytań, pozwalając Van mówić, dokąd nie wyrzuciła z siebie wszystkiego i nie poczuła się lepiej.
Mylił się w paru rzeczach, dotyczących jej stosunków z Jerrym. Uważał, że Van jest przestraszona, boi się czegoś, podczas gdy tak naprawdę miała jedynie żal do męża o ukrywanie przed nią niektórych spraw. Swoje dziwne ostatnio zachowanie tłumaczyła kolejną tajemnicą, wyjawioną jej pod koniec pobytu w Rosji. Nie chciała jedynie zdradzić, co to za sekret, więc Shannon nie pytał. Jedną z jego zasad było: jeśli ktoś chce ci coś powiedzieć, zrobi to. Jeśli nie chce, nie miel na darmo ozorem, bo i tak się nie dowiesz.
-Rozpakuję parę kanapek, zgłodniałem. - Shann zszedł pod pokład do malutkiej, wąskiej części na środku kadłuba. Miał na łodzi spartańskie warunki, nie był to jeden z luksusowych, bogato wyposażonych jachcików, ale jemu wystarczało to, że mógł pobyć tu sam.
Wyjął z torby zawinięte w folię kanapki z kurczakiem, wziął dwie i wrócił na górę. Wolał mieć Van na oku w razie, gdyby coś złapała: pamiętał jak wspominała, że kiedyś omal nie została wyciągnięta za burtę przez silniejszą od siebie rybę, a nadal nie umiała pływać.
-Jesz?- Odwinął jedną kanapkę i podał jej, ale pokręciła przecząco głową.
-Nie mam wolnej ręki, a boję się puścić wędkę. Ale możesz mnie nakarmić.- Pokazała w uśmiechu lśniące bielą zęby.
-Cholera, nigdy jeszcze żadna laska nie jadła mi z ręki.- Shannon z rozbawieniem usiadł na ławce na wprost Vanji i podtykał jej jedną kanapkę, jedząc równocześnie swoją.
-Zawsze jest ten pierwszy raz.- Dziewczyna skomentowała to między kęsami.
-Ciekawe, co powiedziałby Jerry, gdyby to zobaczył.
-Nie wiem. Znając go myślę, że najszybciej powiesiłby mi na szyi tabliczkę z napisem "nie dokarmiać".- Van wzruszyła beztrosko ramionami. W oczach, utkwionych w spławiku, miała wyraz rozbawienia: po tym, jak wyżaliła się Shannowi, wrócił jej zwykły, pogodny nastrój i gotowość do żartów.
Dokończyła kanapkę, ostrożnie wyjmując zębami ostatni kawałek z palców Shannona.
-Dziwne, że nie chciał z nami jechać, przecież tu jest całkiem przyjemnie. Choć przyznam, że namawiałam go z grzeczności.- Powiedziała po chwili.
-Nigdy tego nie lubił.- Shann nie wdawał się w szczegóły: nie miał zamiaru mówić, że dla Jerrego wyprawa łodzią, nie połączona z obecnością panienki, którą mógł zabrać do kabiny pod pokładem i rżnąć do upadłego, nie była warta uwagi.- Narzekasz?
-A wyglądam, jakbym narzekała?
-Wyglądasz na zrelaksowaną.- Wyciągnął nogi i położył je na ławce za Vanją.- Nie boli cię biodro, skrzacie?
-Nie. Od operacji przestało mnie boleć cokolwiek.- Zwinęła nieco żyłki, niwelując luz, i zrobiła wielkie oczy.- Shannie, coś się złapało.- Szepnęła. Wędka zadrżała jej w rękach, potem jej koniec wygiął się w łuk.- Mam rybę!- Zaparła się stopami o pokład i odchyliła w tył.- Silna, pomóż mi.
Shannon zerwał się z miejsca: stanął za Vanją i sięgnął po jej obu bokach, łapiąc wędzisko, niebezpiecznie wymykające się z drobnych dłoni dziewczyny.
-Co ty złapałaś, wieloryba?- Krzyknął, czując siłę walczącej na końcu żyłki ryby.
-U-boota.- Vanja śmiała się głośno, na zmianę kręcąc kołowrotkiem lub pozwalając złapanej rybie samodzielnie podpłynąć bliżej łodzi.
Shannon nie mógł odmówić jej wprawy: wyczuwała ofiarę doskonale, nie szarpała żyłką, ale zwijała ją powoli, dokąd znów się nie naprężyła, a wtedy popuszczała ją odrobinę. Wiedziała, jak zmęczyć rybę, nie ryzykując zerwania haczyka.
-Dobra jesteś w te klocki, skrzacie.- Powiedział ze szczerym podziwem.
-Dziesięć lat praktyki nie idzie na marne, Shannie.- Van obejrzała się na niego, przy czym oparła głowę o jego ramię. Oczy błyszczały jej z dumy i radości.- Masz podbierak?
-Mam, ale nie wypuszczę teraz wędki, a ty sama nie uniesiesz tego kolosa.- Wskazał głową na wodę. Przez chwilę widział "ich" rybę tuż pod powierzchnią: miała co najmniej pół metra długości i była tłuściutka, musiała ważyć dobre parę kilo.- Jakoś spróbujemy, tylko podholuj ją bliżej łodzi.
-Robi się, szefie.- Vanja, z zawadiacką miną podciągała żyłkę, popuszczała ją, szybko zwijała i znów podciągała z godną zazdrości wprawą.
Telefon w jej kieszeni rozdzwonił się: zignorowała go, ale po chwili znów rozległa się denerwująca melodyjka.
-Do diabła!- Wyjęła aparat, na moment pozwalając rybie odpłynąć dalej.- Jay, nie teraz, właśnie usiłuję wyciągnąć zdobycz.- Rozłączyła się natychmiast i wróciła do kołowrotka.
-Podciągnij ją powoli i zablokuj, spróbuję ją podnieść.- Shannon powiedział z ustami tuż przy uchu Van.
-Czemu szepczesz? Przecież nie usłyszy.
-A nie wiem, jakoś tak.- Patrzył na rybę, szamoczącą się niecałe trzy metry od burty łodzi, i podnosił wędkę do pionu.- Zablokuj i puść kij. Teraz.
Vanja nacisnęła blokadę kołowrotka, w tym samym momencie Shannon poderwał wędzisko w górę i do tyłu: lśniąca, szarpiąca się ryba wyskoczyła z wody, zawisła na moment w powietrzu i poszybowała w ich stronę, obsypując stojącą z przodu Vanję deszczem kropel. Zaraz potem rozległ się ostry trzask pękającej żyłki: zdobycz wylądowała na ławce tuż przy burcie łodzi, wyginając się i podskakując, z końcem żyłki wystającym z pyska.
-Nie puszczę!- Van rzuciła się do przodu i wylądowała na pokładzie, trzymając szarpiącą się rybę obiema rękami, roześmiana, mokra od szyi w dół, ale szczęśliwa.- Shannie, pomóż, to żyje!
Shann odstawił wędkę, klęknął, złapał rybę za skrzela i podniósł, ale pośliznął się na mokrym pokładzie i rąbnął na plecy obok Van, zanosząc się śmiechem. Ryba wyleciała mu z ręki i podskakiwała na deskach po jej drugiej stronie.
-Ja jebię, ale zabawa.- Wystękał, nie przestając się śmiać.
-Może mnie pogryźć?- Vanja, nie mniej rozbawiona, trąciła go łokciem w bok.
-Nie wiem.- Obrócił się na bok i uniósł na łokciu, przyglądając ich zdobyczy.- Nieee, może cię co najwyżej pociumkać, nie ma zębów. Jezu, to była walka.- Otarł czoło.- Z tobą zawsze jest tak rajcownie, skrzacie?
-Co masz na myśli?- Vanja wbiła w niego zaciekawione spojrzenie.
-Ekstremalne przeżycia. Mało się nie posikałem jak skoczyłaś na tego potwora. Jesteś niesamowita.- Stwierdził, nie kryjąc podziwu.
-Szczerze powiem, że zawsze chciałam usłyszeć podobne słowa w całkiem innych okolicznościach.
-Szczerze powiem, że ja też.- Shannon parsknął śmiechem, łapiąc, o co jej chodzi. Machinalnie sięgnął, odsunął z policzka Van przyklejone do niego pasmo zmoczonych włosów i przestał się śmiać, zdając sobie sprawę z intymności tego gestu.
Zmieszany, cofnął rękę.
-Przepraszam.- Sapnął i odwrócił głowę, patrząc ponad krawędzią burty na płynące po niebie drobne chmurki. Nagle spadła na niego świadomość bliskości Van i zaniepokoiła go, sprowadzając mrowiące w całym ciele odczucia.
-Będziesz przepraszał za każdym razem, gdy mnie dotkniesz?
-Są dotknięcia i dotknięcia, za niektóre trzeba przeprosić.- Wymamrotał, wpatrzony w niebo, myśląc "wstawaj, ośle, nie leż koło niej, wiesz, jak to wygląda?"
-Podoba mi się twój tatuaż, czy jeśli go dotknę, stosownie będzie cię za to przeprosić?
-To co innego.- Stwierdził, pewien, że mówi o obrazku na jego ramieniu.
Drgnął, czując jej palce na szyi, powoli obrysowujące kształt umieszczonej tam Triady.
Spojrzał na Van, wpatrującą się w tatuaż z prawdziwą fascynacją.
-Bolało?- Spytała, po raz kolejny przesuwając opuszkami wzdłuż środkowej, poziomej linii wzoru.
-Nie tak bardzo, znieczuliłem się procentami.- Shann wrócił do podziwiania nieboskłonu. Chciał coś powiedzieć, ale w głowie miał całkowitą pustkę, zupełnie, jakby ktoś podłączył mu do mózgu odkurzacz i wyssał nim wszystkie myśli poza jedną: rusz dupę i wstań, inaczej zrobisz coś, czego będziesz potem żałował.
-Chyba lepiej będzie już wracać, skrzacie.- Odezwał się wreszcie.- Jerry będzie się niepokoił, już pewnie nie może usiedzieć na dupie po tym, jak przerwałaś połączenie.
-Łapałam jutrzejszy obiad, zrozumie.- Dotykające go palce zniknęły: jednocześnie Shannon poczuł ulgę i żal, dziwną, zaskakującą mieszankę emocji, która niebezpiecznie mu się podobała. Zbyt niebezpiecznie w okolicznościach, w jakich się znalazł: wiedząc, że Van czuje to samo.
-Matko, jestem cała mokra.- Dziewczyna usiadła, wchodząc w pole widzenia Shannona. Chciał czy nie, przez chwilę miał przed oczami jej opiętą mokrym materiałem bluzki pierś, i westchnął głęboko, z trudem odwracając wzrok w inną stronę.
-To co, zwijamy żagle?- Spytał, siadając.
-Tak. Masz może coś, w co mogłabym się przebrać?- Vanja zeszła pod pokład.
Shannon spojrzał przelotnie na spokojną już rybę, łapiącą sporadycznie powietrze otwartym szeroko pyskiem, i uśmiechnął się na wspomnienie toczonej z nią walki.
-Mam gdzieś koszulkę, czekaj.- Poszedł za Van: otworzył wąskie drzwi, prowadzące do kabiny na dziobie, i przepuścił ją przodem. Leżąca na jednoosobowej koi pościel była skotłowana, mieszając się z ubraniami. Szybko, nim Van zdążyła zauważyć, przesunął stopą zwinięte bokserki, rzucone kiedyś na podłogę i leżące na niej do tej pory.- Nie patrz na bałagan, nie zawracam sobie głowy sprzątaniem tutaj, i tak nikogo tu nie wpuszczam.
-Oho, mam czuć się wyróżniona?- Vanja zadarła głowę, patrząc mu w twarz.
-Coś w tym stylu. Ktoś, kto tak łapie ryby, musi mieć u mnie względy.- Podał jej czystą choć pomiętą koszulkę.
-Oj, myślałam, że po prostu mnie lubisz, a tu taki zawód.- Van odwróciła się i najnormalniej w świecie zdjęła mokrą bluzkę, potem rozpięła stanik, rzuciła go na podłogę i szybko nałożyła suche ubranie, a duże na nią o parę numerów. Rękawy koszulki sięgały jej do połowy przedramion. Pozbierała mokre części garderoby.- Przepuścisz mnie, Shannie? Muszę to rozwiesić żeby wyschło, nie chcę pokazywać się Jayowi w twoim ubraniu.
Shann usunął jej się z drogi, wciąż jeszcze pod wrażeniem widoku nagich brązowych pleców, wąskich jak u dwunastolatki. Stał jeszcze przez chwilę, ogarniając myśli, wreszcie drgnął i uśmiechnął się szeroko.
-Jezu, co za dziewczyna.- Powiedział, w myślach dodając: Jerry, ty pierdolony, głupi, ślepy szczęściarzu.
Jakieś dwadzieścia minut później, w połowie drogi do przystani, przypomniał sobie, co mówiła pod pokładem.
-Lubię cię, skrzacie.- Odezwał się do niej, siedzącej na ławce z podciągniętymi pod brodę kolanami, ukrytymi pod za dużą koszulką.
Spojrzała na niego pytająco.
-Mówiłaś, że wpuściłem cię do swojego królestwa tylko dlatego, że złapałaś obiad.- Wyjaśnił.
-A tak, racja. Cieszę się, że to nie był jedyny powód.- Uśmiechnęła się do niego ciepło.
Patrzyli na siebie dobrą minutę, nim Shannon wrócił do obserwowania wodnej drogi przed dziobem łodzi. Co chwila jednak zerkał na Van, raz za razem napotykając jej jasne spojrzenie. Musiał nacieszyć się nim przed powrotem do domu. Tam wszystko znów się spieprzy.

                                                                 *****

Korciło mnie dodać muzykę, ale zamiast niej wkleiłam tylko fragmen tekstu: 6cio minutowy utwór za nic nie pasował mi do tak krótkiego kawałka rozdziału, a nie miałam chęci przedłużać go o niepotrzebne rzeczy.
I tak nie jestem zadowolona z rozdziału. Jak zawsze zresztą.
Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz