It`s not my way.

czwartek, 14 lutego 2013

Queen mother.

-Matka dzwoniła, przyjedzie pomóc nam w dekorowaniu domu na święta.- Jared stanął przy oknie w salonie, patrząc na padający deszcz. Niezbyt rzęsisty, ale uciążliwy przez to, że nie przestawało lać od dwóch dni. Było szaro, brzydko, mokro i zimno.
Odwrócił się tyłem do ogrodu: Vanja przeglądał jakieś czasopismo, siedząc wciśnięta w kąt sofy. Resztę mebla okupował rozciągnięty na nim Shannon, drzemiący z otwartymi głupkowato ustami.
-To konieczne?- Van podniosła wzrok znad kartek magazynu.
-Zawsze nam pomaga, taka rodzinna tradycja.- Jared wzruszył ramionami, nie zwracając uwagi na napięcie, które słychać było w głosie dziewczyny.
-Rozumiem. Więc będę schodzić jej z drogi.- Zmieniła pozycję: opuściła nogi i oparła się tak, że stopy Shanna miała za sobą.
Widząc to, Jared poczuł nagłą irytację.
-Nie możesz przesiąść się na fotel?- Spytał.- Będą cię boleć plecy.
-To mi je rozmasujesz.- Vanja popatrzyła na niego ze złością.- Jay, kiedy ostatnio coś mnie w ogóle bolało, bo ja nie pamiętam. No, może głowa, ale nic, co wiązałoby się z dawnymi dolegliwościami. Od operacji czuję się lepiej, niż przez ostatnie piętnaście lat.
-Z czego bardzo się cieszę.- Jared powiedział to bez cienia fałszu.- Ale martwię się, a to chyba nie jest powód, żeby na mnie krzyczeć?
-Nie krzyczę na ciebie, Jay.
-Podnosisz głos, a to już prawie krzyk.
-Prawie, czyli jednak jest różnica.- Van odłożyła pismo na stolik obok sofy, tracąc chęć przeglądania kolorowych i w gruncie rzeczy nieciekawych stron.
-Chcesz się pokłócić?- Jared wbił dłonie w kieszenie ciasnych spodni.
-Nie.
-Więc się nie kłóć.
-Ty zacząłeś.
-Ja?- Jared zdziwił się szczerze.- Powiedziałem tylko, że matka przyjedzie, co w tym strasznego?
-Domyśl się.- Van włączyła pilotem telewizor, ignorując nadmuchaną minę męża.
-Przecież cię nie zje.- Odezwał się po chwili.
-Oczywiście, że nie: brzydziłaby się, nawet będąc kanibalem.
-Vanju, nie rób z niej potwora, proszę.- Jared zmienił ton i odezwał się łagodniej, dochodząc do wniosku, że szybciej coś osiągnie, jeśli będzie milszy.- Wiem, że usłyszałaś z jej ust sporo przykrych słów, rozumiem twoje uprzedzenie, ale zrozum, że ona już taka jest. Nigdy nie jest w pełni zadowolona, zawsze szuka dziury w całym.
-Kiedy przyjedzie?- Van zdawała się nie słyszeć tego, co powiedział.
-Zadzwoni, jak będzie gotowa, prosiła, żebym po nią przyjechał. Jej wóz jest w warsztacie. Może chcesz pojechać ze mną?- Zaproponował.
Spojrzała na niego sceptycznie, z powątpiewaniem.
-Rozumiem, że nie.- Jared zostawił ją bez słowa i wyszedł, poirytowany milczącą odmową.
Shannon uchylił powieki: nie spał od dobrych paru minut i podsłuchiwał rozmowę między Van a Jerrym. Strasznie chciało mu się śmiać, ale opanował się i udawał, że nadal drzemie.
Przyjemnie było mu leżeć, czując ciepłe plecy Van, grzejące go w stopy. Tak przyjemnie, że chciał, by nie ruszała się z miejsca jeszcze przez najbliższą godzinę, a może i dłużej.
Słysząc oddalające się kroki Jerrego ziewnął szeroko, aż strzeliło mu w zawiasach szczęki, i poruszył się, dając Vanji znać, że właśnie się przebudził.
-Strasznie hałasujecie.- Jęknął, ubierając w słowa pierwszą lepszą myśl.
-Przepraszam, Shannie, nie chciałam być głośno...
-Nic się nie stało, skrzacie..- Shannon usiadł i przeciągnął dłonią po włosach, układając je jako tako na miejscu.- I tak wolę, jak hałasujecie w ten sposób, niż...- Urwał, nie kończąc: głupio mogłoby zabrzmieć, gdyby powiedział, że nie lubi wysłuchiwać tego, co dobiega zza drzwi ich pokoju wieczorami. Szczególnie głośnego stękania Jerrego, który chyba zapomniał, że nie mieszka sam.
-Przepraszam.- Vanja zarumieniła się po same uszy, ale kąciki jej ust zadrgały w powstrzymywanym uśmiechu.- Ale ty ostatnio zaniedbujesz domowe koncertowanie, więc ktoś musi...- Parsknęła śmiechem.- Jak myślisz, Shannie, miło będzie, jeśli przygotuję jakąś przekąskę, nim Jay wróci z waszą mamą?- Zmieniła temat.
-Dla mnie każda przekąska jest miła.- Przeciągnął się, z żalem opuścił stopy na podłogę i wstał, prężąc zdrętwiałe plecy.
-Bo ciebie bardzo łatwo uszczęśliwić: wystarczy dać ci jeść, pić, pożartować.- Vanja już była w drodze do kuchni.
-I czasami też przytulić.- Dodał, idąc na górę.
Na schodach spotkał się z bratem, ubranym do wyjścia.
-Kogo przytulić?- Spytał Jared, nie będąc w temacie.
-Mnie, żebym nie czuł się samotny.- Shannon zatrzymał się i rozłożył szeroko ręce.- Przytulisz Shannonka?
Jay popatrzył na niego jak na idiotę i obszedł go szerokim łukiem. Zajrzał do salonu, szukając Van, potem do kuchni: stała przed otwartą lodówką, przeglądając jej zawartość.
-Jadę.- Powiedział, przytulając się na chwilkę do jej pleców.
-Nie jesteś zły, że wolę zostać?- Dziewczyna sięgnęła ręką w tył i położyła mu dłoń na karku. Jared uwielbiał, gdy to robiła, choć nie było w tym geście ani trochę erotycznego podtekstu.
-Nie jestem. Pomyślałem, że wykorzystam moment i rozejrzę się za prezentami, święta już za trzy dni.- Pocałował jej przedramię.- To drugie święta, które spędzimy razem, i pierwsze ze wszystkich, jakie mamy przed sobą.
-Dla mnie w obu przypadkach te są pierwsze, Jay. Tamtych nie pamiętam.- W jej głosie słychać było zadumę.- Tylu rzeczy nie umiem sobie jeszcze przypomnieć...
-Wszystko przyjdzie z czasem, zobaczysz.- Jared ścisnął lekko jej ramię, myśląc równocześnie nad tym, by jej pamięć działała wybiórczo i podsuwała jedynie te wspomnienia, które nie mogły niczego zepsuć.- Lecę.
-Bądź ostrożny, Jay, drogi są śliskie.- Pożegnała go lekkim uściskiem.

Napięta atmosfera wisiała w powietrzu, tak gęsta, że Shannon miał ochotę sprawdzić, czy puszczony przez niego nóż zawiśnie w niej, nie spadając na stół.
Powodem niezbyt przyjemnego nastroju była matka, a raczej to, co wyprawiała od chwili, gdy przestąpiła próg domu, obwieszona torbami pełnymi świątecznych ozdób. Nowych: zeszłoroczne nie były już modne.
Obeszła dom, dyrygując łażącym za nią Jerrym i każąc mu ustawiać poszczególne paczki tu czy tam, po czym oznajmiła, że przystrajaniem zajmie się rano.
Aż przykro było patrzeć na Vanję: dziewczyna przygasła w jednej chwili, nie odzywała się, jedynie ślęczała w kuchni, nerwowo doprawiając coś, co robiła na kolację.
Teraz siedzieli wokół stołu: on na wprost Jerrego, Van na wprost nie przestającej mówić matki. Dziwne, że Connie nie skrytykowała przyrządzonego przez synową dania i jadła je z apetytem, pochłaniając cały talerz gęstego sosu z mięsem, warzywami i grzybami.
-Aniołki rozwiesimy w holu i w salonie pod sufitem, żeby stworzyć wrażenie szybowania po niebie.- Constance nadawała na wszystkich kanałach.- Będzie potrzebna drabina.
-Same nie pofruną?- Shannon udał wielkie zdziwienie.
Matka zignorowała jego słowa. Jak zwykle. Dla niej nie był na tyle poważny, żeby zawracać sobie głowę czymś innym, niż pouczanie go, że powinien się ustatkować albo zabrać do pracy jak jego cudny brat. W tej chwili tematem były ozdóbki, ale przyjdzie też pora na moralizowanie z jej strony.
Shann zerknął na Vanję: skończyła już jeść, ale nadal siedziała na miejscu, słuchając z uwagą każdego słowa Connie.
-Hej, skrzacie.- Pochylił się w jej stronę. Spojrzała na niego pytająco.- Nie przejmuj się, zaciśnij zęby i zlewaj, jak matka pojedzie pozdejmuję te paskudztwa, które każe mi jutro wieszać.- Szepnął na tyle cicho, żeby nikt poza nią nie słyszał, co mówi.
-Shannie, jak zacisnę zęby jeszcze bardziej, to popękają.- Usłyszał.- Czuję się tak, jakby przyjechała z wizytacją, nie z wizytą.
-Śmiej się z tego.- Dodał, rozbawiony. Mimo wszystko Van potrafiła zażartować, więc nie jest tak źle.- Pamiętaj: to twój dom, ty tu rządzisz, ty decydujesz.
-Wiem, Shannie, ale boję się odezwać, bo...
-Shannonie, to niekulturalnie szeptać w towarzystwie.- Matka przywołała go do porządku.- Może podzielisz się z nami tym, co mówiłeś do... Vanji?
Shann dałby głowę za to, że matka miała ochotę powiedzieć "tej Rosjanki", ale w ostatniej chwili się opamiętała.
-Pytałem czy po kolacji strzelimy sobie partyjkę na konsoli.- Wymyślił na poczekaniu.
-Chcesz mi powiedzieć, że nadal bawisz się w te dziecinne gry? Ty, mężczyzna, który niebawem skończy czterdzieści trzy lata?- Brwi matki podjechały w górę.- Na dodatek wciągasz w to innych, przeszkadzając im w obowiązkach?
-Radzę sobie z obowiązkami.- Vanja odezwała się po raz pierwszy odkąd usiedli do stołu. Patrzyła wprost na Constance, mając w oczach coś dzikiego, buntowniczego.
I niebezpiecznego w piękny, kuszący sposób, jak stwierdził po chwili Shannon. Zerknął na Jareda, wgapionego w Vanję z zaskoczoną miną, i w duchu miał nadzieję, że brat nie spieprzy sytuacji jednym tępym słowem. Wyjątkowo chciał, żeby ten popapraniec trzymał gębę na kłódkę.
-Nie wątpię, moja droga, że zawsze znajdziesz chwilę na bezsensowne zajęcia, ale mając na głowie męża powinnaś...- Connie ciągnęła temat z uporem maniaka.
-Potrafię świetnie organizować sobie każdy dzień.- Van przerwała tyradę, gładko wchodząc Constance w słowo.- Mój mąż jest dorosły, umie nawet sam zawiązać sobie buty. Ale jeśli uważa... pani... że Jay wymaga szczególnej opieki, to proszę pokazać mi, jak zmieniać pieluszki czterdziestoletniemu mężczyźnie. Śmiało, chętnie nauczę się czegoś nowego.- Vanja skrzyżowała sztućce na pustym talerzu i wpatrzyła się w teściową.
Shannon, pełen podziwu i rozśmieszony jej kpiącą uwagą, rozejrzał się po twarzach siedzących przy stole osób: Jerry miał zdumioną, ogłupiałą minę, matka sapała z oburzeniem, mając przy tym wypisaną w oczach wściekłość.
-Twój mąż jest dorosłym mężczyzną i potrzebuje kobiety, która będzie potrafiła stanąć przy jego boku i godnie go reprezentować, nie takiej, która woli spędzać czas na zabawie w gry dla dzieci.- W głos Connie wkradła się nuta pogardy.
-Że też sam tak nie uważa.- Van natychmiast się odszczekała.
-Kobiety, która nie będzie wyglądała, jakby umiejętność nałożenia codziennego makijażu była czymś, co ją przerasta.
-Ja słyszałam z jego ust coś odmiennego. Niech sobie przypomnę...- Dziewczyna zmarszczyła brwi.- To było chyba tak: zostaw te pierdoły, Van, nie ma nic gorszego, niż nabrać nagłej ochoty na seks i musieć czekać, aż partnerka pozbędzie się ze skóry całej tej pierdolonej chemii. Wolę zlizać z ciebie pot, niż puder matujący.- Cytując Jareda, Vanja mówiła niskim, zmysłowym głosem, od którego Shannona przeszły dreszcze. Nawet Jerry, przysłuchujący się rozmowie kobiet ze wzrokiem utkwionym w talerzu, podniósł głowę i popatrzył na żonę z zainteresowaniem. Może dostrzegł, z jakim zapałem Vanja o niego walczy?
Constance poczerwieniała na twarzy aż po cebulki włosów.
-Nie takiej, która na wspólnych zdjęciach wygląda jak zagubiona wieśniaczka. I za którą muszę tłumaczyć się wśród znajomych, opowiadając po raz tysięczny o jej zniknięciu na lata.- Ciągnęła dalej wyliczanie wad synowej.
-Jestem wdzięczna, mając tak przykładną rzeczniczkę, to zdejmuje z mojej głowy spory ciężar.- Vanja wygięła usta w czymś, co miało być uśmiechem, ale wyglądało jak grymas złości.- Dzięki temu mogę więcej czasu poświęcić na zabawę z Shanniem.
Connie rozbłysły oczy.
-Jerry, dlaczego pozwalasz, żeby ktoś obcy mówił twojej matce...- Zaczęła, jednak nie miała szans dokończyć.
-Mamo, daj spokój.- Jared uniósł dłoń w geście mającym oznaczać: nie przerywaj.- Możesz sobie oszczędzić gierek: nie rozwiodę się z Vanją. Nigdy.- Rzucił na stół niedokończony kawałek pieczywa, odsunął głośno krzesło i wyszedł szybkim krokiem, nawet się nie odwracając.
Shann widział, jak Vanja odprowadza go wzrokiem. Widział wyraz ulgi w jej oczach: więc wygrała tę walkę z jego pomocą, za wstawiennictwem męża, który wreszcie powiedział matce to, co powinien powiedzieć na samym początku całej awantury: że ma się od nich odpieprzyć.
W duchu śmiał się na cały głos, słysząc, jak Van zbija kolejne argumenty Connie, zapędzając ją w kąt. Zdziwił się, słysząc po raz pierwszy przekleństwo z ust dziewczyny: albo chciała przekazać słowa Jerrego bardzo dokładnie, albo była bardziej zdenerwowana, niż chciała okazać. Teraz siedziała z zadowoloną miną, popijając wystygłą herbatę, i patrzyła na teściową chłodnym wzrokiem.
-Co do ciebie, Shannonie: zacząłeś tyć. Nie wiem, czy mądrym jest doprowadzanie do nadwagi u kogoś tak niskiego, jak ty.- Matka perorowała, przenosząc pretensje na jedyną osobę, której jeszcze się porządnie nie oberwało.- Powinieneś jadać sałatki.
-Czy mój stary rżał i tupał kopytkami, żebym miał karmić się zielskiem?- Shannon, robiąc matce na przekór, sięgnął po kawałek chleba i wytarł nim z talerza resztki sosu.
Constance spąsowiała na twarzy.
-Rozumiem, że smakują ci prostackie potrawy, jednakże nie powinieneś czynić z nich głównego składnika diety. To niezdrowa, tucząca kuchnia, nieodpowiednia dla ludzi w twoim wieku.
-W twoim również, mamo, ale to nie przeszkodziło ci wtrząchnąć porcji, której ja sam bym się nie powstydził.- Shann delikatnie wypomniał jej kopiasty talerz potrawki.
Constance zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.
- Uważam też, że najwyższy czas, byś wyprowadził się od brata.- Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.- W zaistniałej sytuacji nie jest dobre, byś nadal tu mieszkał i swoją obecnością wprowadzał zamęt w życiu tej dwójki. Masz prawie czterdzieści trzy lata, kiedy wreszcie doczekam się, byś znalazł sobie porządną kobietę z klasą i założył z nią rodzinę?- Ciągnęła, schylając się do zmywarki.
Shannon popatrzył na Vanję i napotkał jej wzrok, przestraszony, niedowierzający, błagalny. Poruszyła ustami, bezgłośnie, ale bez trudu odczytał z nich jedno krótkie słowo: NIE!
Pokręcił głową, przykładając palec do ust: nic nie mów, starał się przekazać jej w myślach, ani słowa, proszę.

Jared, wkurzony, stał na patio: miał wielką, potworną ochotę zapalić, zaciągnąć się dymem, poczuć jego uspokajające działanie, nawet jeśli okupiłby je atakiem kaszlu. Zamiast tego oddychał głęboko raz za razem, patrząc w zachmurzone niebo i nasłuchując odgłosu kapiących z okapu dachu kropli deszczu.
Przez całą drogę matka usiłowała nakłonić go do porzucenia "tej Rosjanki", osoby tak bardzo nieodpowiedniej dla kogoś o jego statusie, nie pasującej do sfer, w jakich się obracał. Nie mówiła wprost, ale dawała odczuć swoje niezadowolenie.
"To prostaczka bez krzty dobrego smaku. Nie potrafi zachować się odpowiednio w towarzystwie. Bawią ją wulgarne żarty. Ta kobieta cię ośmiesza, Jerry. Potrzebujesz kogoś, kto wyrósł w środowisku, w jakim przebywasz."
Jared nie spodziewał się niczego innego, był przygotowany na ataki ze strony matki, a jednak czuł ból, widząc brak zrozumienia ze strony tej, która powinna cieszyć się jego szczęściem.
Nie chciał kłócić się z nią, tłumaczyć, perswadować, pogarszać i tak napiętej sytuacji. Nie chciał doprowadzać do tego, by jej wrogość wobec Vanji przybrała groteskowe rozmiary. To mogło skończyć się gorzej, niż ignorowanie tego, co matka mówiła. Dlatego milczał do tej pory.
A jednak to też nie było wyjście: Constance najwyraźniej uważała, że cisza z jego strony jest oznaką zgody na traktowanie Vanji jak intruza. Albo że on sam nie umie pozbyć się odnalezionej po latach żony i potrzebuje matczynej pomocy w rozwiązaniu palącego problemu.
Zrobił kilka kroków i wyciągnął przed siebie dłoń, łapiąc w nią spadające z okapu krople i patrzył, jak rozbijają się na skórze, sypiąc dokoła maleńkimi odpryskami.
-Jay? Wszystko w porządku?- Poczuł obejmujące go w pasie ramię Vanji.
-Tak, wszystko jest w porządku.- Uśmiechnął się łagodnie.- Jest tak, jak chciałem, żeby było.- Szepnął, widząc w oczach dziewczyny to, co spodziewał się zobaczyć i z czego był bardzo zadowolony: wdzięczność, uczucie i oddanie. To była jego Vanja.
-Dziękuję, że stanąłeś po mojej stronie.
-A po czyjej miałbym stanąć?- Zdziwił się.- Przecież...
-Bywa, że wątpię w sens tego, co robimy, Jay.- Vanja dotknęła jego policzka.- Mówisz rzeczy, które sprawiają mi przykrość, traktujesz mnie...jak dziwkę, sprawiasz, że chcę uciec. A potem zaskakujesz czymś, pokazujesz, że jednak nie jesteś zły ani nieczuły. Dlaczego nie możesz przez cały czas być taki, jak teraz?
-Nigdy nie traktowałem cię jak dziwkę, nie mów tak.- Jared pominął milczeniem jej pytanie: nie miał na nie żadnej odpowiedzi. A przynajmniej nie uważał, żeby musiał odpowiadać na coś równie bezsensownego: był w porządku. Przyznał się do ślubu, do małego Jaya.
-No dobrze, więc powiem inaczej: bywasz niedelikatny i obojętny na moje potrzeby.- Dziewczyna rozburzyła mu włosy, sięgające już ramion, i uśmiechnęła się.- Kocham, gdy masz właśnie taką fryzurę, wyglądasz wtedy chłopięco, młodo, przypominasz mi dawnego Jaya.
-Ale chyba nie całkiem, prawda?- Jared odpowiedział uśmiechem. Czułość Van poprawiła mu humor i odsunęła myśl o matce, choć spodziewał się, że Constance nie złoży tak szybko broni. Musi pozbyć się jej z domu jak najszybciej.- Teraz pracuję, nie znikam z kumplami, nie wracam naprany ani naćpany. Od dwudziestu lat jestem czysty, jeśli chodzi o to drugie.- Dodał z dumą.
-To dobrze. Szkoda tylko, że musiałam wypaść z okna, żebyś z tym skończył.- Słowa Vanji były gorzkie, ale pozbawione wyrzutów pod jego adresem.
-Chciałbym to cofnąć, czułem się tak straszliwie winien, że nie wiedziałem, po co w ogóle żyję.- Jared zmartwiał od środka, przestraszony: odezwał się, zanim pomyślał. Teraz musiał powiedzieć coś, co wyprzedzi ewentualne pytania Vanji.- Przy tamtej kłótni rzuciłem czymś, co zapaprało szybę, i wyszedłem z domu.- Westchnął i zamknął oczy.- Policja zbadała okoliczności wypadku: krzesło, na którym stałaś, nie było stabilne, najwyraźniej zachwiało się, ty próbowałaś złapać się ramy okna, ale... Wciąż widzę ślady twoich palców na szybie, długie, ciemne, rozmazane smugi tego, czym rzuciłem. To przeze mnie spadłaś, Kruszynko.- W myślach dodał; i przez twoją matkę, ale o tym nigdy się nie dowiesz.
-Dlatego, że wybrudziłeś szybę? Tylko dlatego?- Vanja patrzyła na niego z niedowierzaniem.- Nie przez to, o co się pokłóciliśmy? Omal nie zginęłam przez brudną szybę?
Jared zdobył się tylko na krótkie kiwnięcie głową. Nie chciał już odzywać się słowem, dokładać niczego. Powiedział dość, by móc pozostawić temat bez dalszych komentarzy. I miał szczerą nadzieję, że Vanji wystarczy to, czego się dowiedziała, i uzna, że nic więcej się nie zdarzyło.
-Przez taką błahostkę...- Dziewczyna jęknęła cicho, odchodząc na kilka kroków i odwracając się plecami do niego.- Przez taki banał posypało się całe moje życie, Jay. Straciłam zdrowie, ciebie, moja matka stoczyła się na dno zaraz po tym, jak zrzuciła ciężar mojego wychowania na babcię i dziadka. Ojciec odszedł od nas, gdy dowiedział się, że zostanę niepełnoprawna do końca życia.- Jęknęła głośno, bezradnie, z takim bólem, jakby czuła go fizycznie.- Wszystko przez jedno brudne okno.
Jared wychylił się do przodu i podniósł głowę, wystawiając twarz na kapiące z góry krople. Osłonił przedramieniem czoło, pozwalając deszczówce zmoczyć sobie policzki, ściekać po nich, kapać na bluzę, po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
-Wybaczysz mi to kiedyś, kochanie?- Spytał cicho, widząc, że Van zamierza pójść do domu.- Inaczej sam nigdy sobie tego nie wybaczę.
Obejrzała się przez ramię, popatrzyła na niego i na widok tego, co pokazało się w jej oczach wiedział, że mu wybaczy.

Shannon grał, schowany w pokoju muzycznym na tyłach domu. Pomieszczenie było wytłumione, prawie nic nie wydostawało się poza jego ściany, ale wewnątrz panował teraz nieopisany hałas.
Gra była dobrym sposobem na rozładowanie nagromadzonego napięcia: w przeciwieństwie do wędkowania nie tyle uspokajała, co męczyła, a o to właśnie chodziło Shannowi: chciał się zmęczyć, poczuć dobry, zdrowy ból mięśni. W samych spodniach, zgrzany i ociekający potem, nawalał w bębny, nawet nie patrząc, gdzie trafia pałeczkami.
Chętnie zamknąłby oczy, ale za każdym razem, gdy to robił, widział białe aniołki z pierzastymi skrzydełkami i obrębionymi złotem szatkami. Nic, tylko pieprzone aniołki. Po śniadaniu matka zagoniła go do pracy: do południa powiesił sześćdziesiąt sztuk tego paskudztwa, aż od trzymania rąk w górze zaczął drętwieć mu kark, a tyłek bolał od siedzenia na szczycie drabiny.
Przerwał grę i sięgnął po stojącą na podłodze butelkę z wodą, napił się, potem wytarł ręcznikiem spocone czoło i ramiona. Odchylił głowę, kręcąc nią w obie strony, żeby rozluźnić napięte mięśnie.
-Jezu, będą mi się śnić...- Mruknął.
-Co ci się będzie śnić, Shannie?- Usłyszał od drzwi i poderwał się, jakby ktoś ukłuł go szpilką.
-A ty musisz mnie tak straszyć? Chcesz, żebym tu zszedł? Taka mała, a prawie narobiłem pod siebie.- Mimo słów uśmiechał się szeroko.- Długo tu stoisz?
-Z pięć minut. Przyszłam spytać, czy chcesz kawę, ale obawiam się, że nawet byś mnie nie usłyszał.
-Trzeba było podejść, skończyłbym się tłuc.- Shann rozciągnął mięśnie grzbietu.
-Fajnie było patrzeć, jak grasz, byłeś zupełnie oderwany od świata.- Vanja podeszła na krok od niego.- Więc co z kawą? Wstawić?- Dotknęła końcami palców leżących na kolanach Shannona pałeczek.
-Umiesz grać?- Spytał.
-Nigdy nie próbowałam, i raczej nie mam do tego serca.- Zabrała dłoń i zaczęła trącać nią talerze, bardzo lekko, ledwie wydobywając z nich ciche brzęczenie.
-Skąd wiesz, skoro nie sprawdzałaś?- Shann wcisnął jej w rękę pałeczki.- Siadaj.- Poklepał się po udach.- Zrobimy to razem.- Zaproponował, ale od razu zrezygnował z pomysłu.- Albo nie, Jerry urwie mi głowę, jak wejdzie i zobaczy, że trzymam cię na kolanach.- Wolał się upewnić, że nie narobi Vanji kłopotów. Przechodząc w nocy korytarzem słyszał, że kłócą się o coś, od rana też nie za wiele z sobą rozmawiali.
-Jay pojechał odwieźć matkę, wracając weźmie nam pizzę.- Dziewczyna przyglądała się pałeczkom, obracała je w dłoniach.- Nie mam dziś nastroju do tego, żeby coś ugotować.
-Wcale ci się nie dziwię, skrzacie.- Shann kiwnął głową, w pełni się z nią zgadzając.- Siadaj, zobaczysz, jak to relaksuje.- Ostrożnie obrócił Van tyłem do siebie i posadził ją sobie na kolanach.- Jezu, ty coś w ogóle ważysz?
-Jakieś czterdzieści kilogramów mnie, plus gdzieś tak z kilo metalu, którym mnie poskładali.- Zaśmiała się perliście.- Dziwne, że chodząc nie skrzypię, tyle mam w sobie śrub i drutów. Jak mam je trzymać- Podniosła pałeczki.
-Dawaj.- Shannon ułożył je w jej drobnych dłoniach, po czym chwycił je w swoje pewnym uściskiem.- Zagramy razem, będę kierował.
-Zmieniam się w marionetkę.
Shannon zaczął grać jakiś spokojny, prosty rytm, nie chcąc za bardzo szarpać jej rękami. Pochylił się w przód, ale zaraz wyprostował: rozpuszczone włosy Van łaskotały go w nos. Przerwał lekcję, odrzucił je na jej lewe ramię i wrócił do gry.
-Jay mówi, że powinnam trochę je skrócić.- Odezwała się, nie zagłuszana przez ciche bębnienie.
-Jay niech sam skróci sobie coś innego. Są idealne.
-Wolałabym, żeby niczego sobie nie skracał. Chyba, że masz na myśli nieposkromiony język. Czasem chciałabym go nie słyszeć.
-Nie wnikam.- Shann zmienił tempo gry.- Jak ci się podoba?
-Jak co mi się podoba: Jay, to, co robimy, czy to, że siedzę ci na kolanach?- Dziewczyna odwróciła do niego głowę, patrząc figlarnie.
-Jerrego pomiń.- Shannon musiał się uśmiechnąć: w towarzystwie Van przez większość czasu trzeba było się śmiać. Taki miała wpływ na ludzi, a przynajmniej na niego.
-Mhm, podoba mi się to tłuczenie, czuję się tak, jakbym odprawiała rytuał voodoo pod kierownictwem doświadczonego czarownika. Zgadnij, kogo właśnie okładam?- Vanja trzepnęła mocno w jeden z bębnów, prawie wyrywając się z uścisku Shanna.
-Biedna matka... -Westchnął z udawanym żalem.- Dobrze, że wreszcie jej się postawiłaś.- Nawiązał do poprzedniego popołudnia.
-Nigdy nie spotkałam kogoś, kto tak by mnie nienawidził tylko za to, że żyję.- Van spoważniała.- I nie wiem, czy dobrze zrobiłam, kłócąc się z nią.
-Przestała truć Jerremu, prawda? Więc dobrze.- Shann prychnął: Pasmo włosów Van wymknęło się spod kontroli i wróciło na prawe ramię, znów go łaskocząc. Tym razem nie pomyślał, żeby się odsunąć.
-Nie, bo przyczepiła się do ciebie, Shannie.- Vanja wysunęła dłoń z jego dłoni, podała mu pałeczkę i oparła mu rękę na ramieniu. Poprawiła się, siadając wygodniej, prawie bokiem do Shannona.- Przeraża mnie myśl, że wspomni Jayowi o tym, żeby pozbył się ciebie z domu.
-Bądź pewna, że jeśli nie wyleciało jej to z głowy, na pewno wspomni.
-Jest na mnie zły, więc lepiej, żeby zapomniała.- Vanja rozciągnęła usta w uśmiechu.
-Słyszałem, że spieraliście się o coś, szedłem po wodę.- Wspomniał o podniesionych głosach, dobiegających w nocy z ich sypialni. Niepokoił się każdą awanturą między nimi, a zarazem w pokrętny sposób cieszył się z nich, nie bardzo rozumiejąc, gdzie w tym wszystkim jest logika.
-To przez to, co mówiłeś: że hałasujemy. Jay chciał... ale powiedziałam mu, że nie dam rady się rozluźnić, wiedząc, że wasza matka nadstawia uszu w pokoju na wprost naszego. Nie kłóciliśmy się, po prostu byłam nieprzejednana.- Mówiąc, chichotała jak dzieciak, rumieniąc się na policzkach. Pokręciła głową.- Matko, że też ja umiem tak ci o tym powiedzieć, Shannie.
-Od tego mnie masz, skrzacie.- Odłożył niepotrzebne już pałeczki: sięgnął dłonią, odsuwając łaskoczące włosy dziewczyny, zasłaniające przed jego wzrokiem jej twarz, i musnął kciukiem wypukłe, miękkie wargi. Musiał poczuć, czy w dotyku są takie, jak sobie wyobrażał: były.
-Wybacz, nie chciałem.- Uśmiechnął się przekornie.
-Kłamczuch.- Odpowiedziała łagodnym, ciepłym, pozbawionym nagany głosem. Przesunęła dłoń z jego ramienia na szyję, potem na kark, i wsunęła palce w wilgotne od potu włosy.
Shannon stracił zdolność widzenia czegokolwiek, co znajdowało się za jej plecami. Pomieszczenie rozmyło się przed jego oczami, jakby patrzył na nie przez zmoczoną deszczem szybę.
Znów poczuł falę gorąca, przechodzącą przez całe ciało. Van była tak blisko, tak blisko... Ale to on pochylał się do niej, nie ona do niego.
W ostatniej sekundzie obrócił lekko głowę i przytknął policzek do jej policzka.
-Co my robimy, skrzacie?- Spytał, wracając do jako takiej równowagi. Z trudem otrząsnął się i odepchnął od siebie myśl, by przestać przejmować się kimkolwiek, prócz Vanji. Musiał pamiętać, kim dla siebie są: rodziną. Może matka jednak ma rację i powinien zamieszkać osobno?- Jezu, co my robimy?- Powtórzył.
-Grzeszymy myślą, Shannie.- Vanja odsunęła się i popatrzyła na niego uważnie. W oczach miała wypisane sprzeczne, skrajne emocje: wdzięczność i rozczarowanie. Zagryzła lekko wargi.- Chyba lepiej pójdę wstawić tę nieszczęsną kawę.
-Powinienem trzymać się od ciebie z daleka, skrzacie.- Shannon pomógł jej wstać, nie bez żalu żegnając się z pieszczącą jego kark dłonią.- Dla naszego dobra.
-Taaak, tylko spróbuj. Komu będę wylewać żale?- Posłała mu lekkiego kuksańca w bok.
-Nie chcę namieszać ci w głowie i komplikować tego, co i tak już wygląda jak scenariusz telenoweli, wymyślony przez pacjenta ośrodka zamkniętego.- Powiedział, zmieniając poważne słowa w żart. A przynajmniej chciał, żeby to zabrzmiało śmiesznie. Gdzieś jednak zgubił swoją błyskotliwość bo dziewczyna spięła się cała, patrząc z urazą.
-Namieszać mi w głowie?- Uśmiech zamarł Vanji na ustach.- Więc tylko o to chodzi, Shannie?
-Nie, nie, skrzacie, znów palnąłem jak ostatni idiota. Czasem tak mam, że głupieję i moje IQ maleje do rozmiarów mojego... telefonu. A wiesz, jakie małe teraz produkują, prawda?- Kolejnym żartem próbował rozładować napięcie, ale słyszał, jak żałośnie to zabrzmiało, i opuścił zrezygnowany ręce.- Jezu, skrzacie, sama powiedziałaś, że coś się zmieniło, i odkąd o tym wiem, nie mam chwili spokoju. Rozumiesz? Te zmiany działają w obie strony, a pośrodku jest mój brat.
Vanja odetchnęła głęboko i rozluźniła się wyraźnie.
-Więc... wszystko zostaje po staremu, Shannie?
-Tak chyba będzie najlepiej.
-A jeśli znów znajdziemy się w takiej sytuacji, jak przed chwilą...- Znów się uśmiechała, zapominając o jego nieudanych żartach.
-Powiemy "Jared", żeby wiedzieć, jaki jest porządek rzeczy. Bez złości, prawda?
-Jasne, Shannie. Jesteśmy przyjaciółmi, którym po prostu czasem odwala.
Shannon parsknął śmiechem: lepiej nie umiałby tego ująć. To było idealne określenie łączących ich więzi: przyjaźń, okraszona odrobiną fizycznego pociągu, ciekawości i fascynacji, której ciężko się oprzeć, ale trzeba to robić, pozwalając sobie jedynie na delikatne okazywanie wzajemnych emocji.
Całe napięcie, wywołane próbami wyjaśnienia sytuacji, wyparowało w jednej chwili. Shannon czuł się lekki, rozgrzeszony ze wszystkiego, szczęśliwy, że zgodnie określili granice, których żadne z nich nie przekroczy.
-Kawę chcesz z mlekiem czy bez?- Van była już w drodze do drzwi.
-Bez.- Chwycił pałeczki: jeszcze chwilę pogra, tak o, dla rozrywki.- Aha, jeszcze coś.- Zawołał, nim wyszła z pokoju. Obejrzała się.- Pamiętaj, przez całe święta będę ganiał cię po domu z jemiołą na głowie.- Zapowiedział, mrugając porozumiewawczo.

                                                                       *****

Wyszło krótko, ale mniej więcej tak, jak chciałam. Mam nadzieję, że nie przesadziłam w ostatniej części i nie wyszło zbyt słodko? Zresztą, pies z tym dziś Walentynki.
Pozdrawiam :)
Yas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz