It`s not my way.

wtorek, 29 stycznia 2013

Cry baby.

Jared stał na środku pokoju z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie dżinsów. Patrzył na pochyloną nad starym dokumentem Vanję, i czekał, próbując w myślach poskładać razem pomieszane słowa, mogące jakoś go usprawiedliwić.
Sytuacja, w jakiej się znalazł, daleko odbiegała od jego wyobrażeń: zakładał, że sam wybierze moment, w którym powie Vanji o ślubie. Chciał zrobić to już niebawem, jak tylko ich wzajemne relacje ustabilizują się na pewnym poziomie i zniknie wciąż jeszcze obecne napięcie, poczucie obcości. Już zaczynało być dobrze, a wszystko prawdopodobnie cofnie się do etapu nieufności i patrzenia sobie na ręce. Miał gotowy scenariusz, a teraz...
Teraz stał pod murem, dzięki wtrącaniu się Shannona tam, gdzie nie powinien był wtykać nosa. Cholerny, pieprzony czubek o wybujałym poczuciu moralności!
Jared syknął cicho przez zęby i jeszcze mocniej wbił ręce w kieszenie z obawy, że inaczej złapie w nie pierwszą lepszą rzecz i ciśnie nią w ścianę, albo rozbije coś w drobny mak, jak rozbiłby durny łeb brata. Nie raz były między nimi spięcia, ale nigdy nie czuł się przez Shannona zdradzony, wystawiony do wiatru i upokorzony. Tak, to właściwe słowo: ingerencja Shanna poniżyła Jareda bardziej, niż stek wyzwisk w miejscu publicznym. Ciężko było mu to przełknąć.
-Jay, dlaczego musiałam dowiedzieć się o tym w takich okolicznościach?- Vanja odłożyła dokument na szafkę.- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego sam?
-Planowałem to zrobić. Naprawdę.- Jared starał się zapanować nad głosem, nadać mu spokojne, pewne brzmienie, ale nie udało mu się: słysząc siebie miał wrażenie, jakby słuchał przestraszonego chłopca, mówiącego piskliwie i z nutą paniki.- W odpowiedniej chwili.- Dodał.- Chciałem, żeby to...
-Jak myślisz, czy istnieje odpowiedni moment by powiedzieć komuś, że od dwudziestu lat jest czyimś małżonkiem?- Vanja przerwała mu w pół słowa. Podeszła i stanęła przed nim, pozornie spokojna i opanowana, ale jej oczy miotały iskry.- Komuś, kto tego nie pamięta i rozpaczliwie próbuje poukładać sobie w głowie powracające fragmenty wspomnień? Jaka chwila, według ciebie, jest dobra na coś takiego? Co decyduje o twojej prawdomówności? Odpowiednia data w kalendarzu czy odpowiednie danie podczas obiadu?
Jared milczał, patrząc na nią: są pytania, na które nie ma odpowiedzi, i właśnie zdał sobie sprawę, że to były jedne z nich.
-Jay, nie uważasz, że powinieneś był powiedzieć mi o tym na samym początku, może nie na pierwszym spotkaniu, ale na drugim, a najpóźniej na trzecim?- Spytała.- Powinieneś, a tymczasem bawiłeś się mną, bo twoje zachowanie nie było niczym innym, jak zabawą.- Coś przyszło jej do głowy, Jared widział ten szczególny wyraz, świadczący o nagłej, błyskotliwej myśli.- Jay, a może ty wolałeś czekać i modlić się, żebym nigdy sobie o tym nie przypomniała? To przecież proste: pobawić się głupią Ruską, powiedzieć jej to, co wygodne, a potem spławić. "Przepraszam, Van, ale nasz związek nie ma sensu, sama mówiłaś, że za wiele nas dzieli." To byś mi powiedział?
-Van, nawet nie miałem zamiaru...
-Nie wierzę ci!- Podniosła głos.- Nie wiem jakie miałeś zamiary i nie obchodzi mnie to. Okłamujesz mnie, a ja ci zaufałam.- Przestała krzyczeć i znów mówiła spokojniej, choć to było jeszcze gorsze niż wrzaski, a może nawet zasłużony policzek.- Bałam się, a jednak pozwoliłam sobie na luksus zaufania w to, co mówiłeś. Byłam pogubiona i przerażona, myślałam, że naprawdę chcesz mi pomóc. A co ty zrobiłeś? Powiedz mi, Jay, co zrobiłeś przez wszystkie te tygodnie, odkąd tu jestem?- Patrzyła oskarżycielsko, wbijała w niego wzrok jak uważny obserwator w coś, co musi koniecznie zbadać.
Jared nie wytrzymał jej spojrzenia i uciekł swoim w bok. Miała rację: nie zrobił nic. A przynajmniej nic, co miałoby naprawdę jakieś znaczenie.
-Van, ja tylko chciałem...
-Chciałeś mnie w łóżku, i mnie w nim masz. Chciałeś, żeby ktoś prał twoje ubrania, i ja to robię. Chciałeś, żeby rano czekało na ciebie śniadanie, i ono czeka. Robię wszystko w błogiej nieświadomości, bo dla ciebie to takie wygodne, Jay.- Vanja znów nie dała mu dojść do słowa. Westchnął i dał jej mówić. Może  z jej słów wyłapie coś, co podsunie mu pomysł wiarygodnego usprawiedliwienia.- Starałam się nie zawieść twoich oczekiwań, choć czułam się w twoim domu jak intruz. Jak piąte koło u wozu. Jak uboga krewna, goszcząca z wizytą w majętnym dworze. Miałam skrupuły, jedząc potrawy, o jakich dotąd tylko czytałam, czułam, że nawet to mi się nie należy.- Niespodziewanie objęła dłońmi jego twarz i odwróciła ją do siebie, zmuszając, żeby na nią patrzył. Jared nie chciał tego robić, jednak coś podpowiadało mu, że jeśli nie wytrzyma i znów odwróci wzrok, wszystko zaprzepaści. Zmusił się, by wytrzymać jej pełne żalu spojrzenie.
-Jay, wykorzystałeś mnie w obrzydliwy sposób, i nie ma na to żadnego wytłumaczenia. Żadnego.- Puściła go i odsunęła się dwa kroki w tył.- Nie wiem, co widziałam w tobie dwadzieścia lat temu, ale zaczynam myśleć, że popełniłam wtedy największy błąd w swoim marnym życiu, i teraz za niego płacę.- Odwróciła się tyłem, podniosła jakiś drobiazg, leżący na szafce, odłożyła go, znów podniosła.- Jeśli chcesz, możesz... możemy się rozwieść. Wezmę winę na siebie, powiem, że uciekłam za granicę, cokolwiek. Zrobimy to po cichu, żeby nie psuć twojej opinii, bo przecież ciężko na nią pracowałeś.- Ostatnie słowa zabrzmiały gorzko, sarkastycznie.- I nie chcę twoich pieniędzy.
Jared drgnął: to było to, na co czekał, nie wiedząc o tym. Właśnie te słowa, nie inne. W jednej chwili w jego głowie pojawiła się myśl, tak jasna i prosta, że musiał być głupcem, skoro wcześniej na nią nie wpadł.
-Nie, Van.- Stwierdził kategorycznie.- Nie będzie żadnego rozwodu, bo ja się na to nie zgodzę.- Mówiąc, miał ochotę roześmiać się na cały głos: Vanja obejrzała się, zdziwiona, wręcz zdumiona tym, co powiedział. Patrzyła z ukosa, z otwartymi w wyrazie niedowierzania ustami.- Rozumiesz, że właśnie dlatego zwlekałem? Chciałem dać ci czas, żebyś przywiązała się do mnie, może nawet tak, jak kiedyś. Żebyś TY też nie chciała rozwodu.- Mówił szybko, żeby nie stracić kontekstu.- Myślisz, że gdybym chciał się ciebie pozbyć, nie zrobiłbym tego już dawno? Miałem na to dziewiętnaście długich lat. Albo że powiedziałbym bratu, chcąc po cichu unieważnić ślub?- Genialność jego tłumaczeń aż biła z każdego zdania. Gdyby rozdawano nagrody za doskonałe wymówki, jak nic stałby teraz na najwyższym podium, nawet wbrew temu, że przynajmniej połowa z tego, co mówił, była szczera.
-Przez te dziewiętnaście lat mogłeś myśleć o rozwiązaniu umowy miliony razy, i tyle samo razy tchórzyć.- Van odbiła jeden z jego argumentów jak podkręconą piłeczkę.- Bo przecież żeby to zrobić, musiałbyś mnie odszukać. Obojętne, na cmentarzu czy gdzieś w świecie, a może i leżącą nadal w szpitalnym łóżku i śpiącą bez końca, ale musiałbyś się dowiedzieć, co stało się ze mną po tym, jak uciekłeś. Dlaczego mam niemal pewność, że tylko to cię powstrzymywało?
-Nie wiem, ale to błędne przekonanie.- Zaprzeczył tak spokojnie, jak tylko potrafił: Vanja trafiła w dziesiątkę. Tyle, że nie miał zamiaru przyznać się, że przez pierwsze kilka lat po jej wypadku myślał o unieważnienia zawartego małżeństwa. I na myśleniu się skończyło: perspektywy rozmowy z jej matką i pytań o Vanję, wysłuchiwania jakim jest zerem, ponownego spojrzenia w oczy kobiecie, która w połowie przyczyniła się do tragedii, przerosły go zdecydowanie.
A potem schował akt ślubu w bankowej skrytce i zapomniał.
Podszedł do Vanji, objął ją i przytulił, z najbardziej promiennym uśmiechem, na jaki było go stać.
-Będzie dobrze. Zobaczysz, wszystko ułoży się po naszej myśli, będziemy szczęśliwi, jak kiedyś.- Zaczął malować przed nią piękny obraz ich wspólnej przyszłości.
Wyrwała mu się natychmiast.
-Zostaw mnie w spokoju, Jay. Po prostu nie zbliżaj się do mnie... narazie. Potrzebuję czasu, żeby poukładać sobie wszystko od nowa.- Powiedziała zimnym, obojętnym tonem.- I żeby zdecydować, czy chcę to ciągnąć. Nie wiem, czy jesteś tego wart.
Jared otworzył usta, ale słowa, które chwilę wcześniej układały się w jego głowie w kolejne zgrabne zdania, pierzchły i zostawiły po sobie pustkę.
Czuł ból, nie fizyczny, lecz nie mniej straszny. Nikt nigdy nie powiedział mu, że nie jest czegoś wart. Słyszał pod swoim adresem najróżniejsze epitety, miano go za najgorszego upierdliwca, gdy nachodził ludzi z branży muzycznej i wciskał im na siłę próbki twórczości nowo powstałego zespołu. Dostawał po dupie, gdy chciał wkręcić się w środowisko aktorów. Kobiety, z którymi wiązał się na krótko i porzucał, wieszały na nim psy, nie szczędząc ostrych słów na jego temat tam, gdzie ktoś gotów był ich wysłuchać. Ale tamto było Jaredowi obojętne, wzruszał jedynie ramionami i szedł dalej.
A teraz kulił się w środku, łapał spazmatycznie oddech i nie wiedział, co zrobić, co powiedzieć, jak przekonać tę małą, że chciał dobrze. Bo przecież chciał, wmawiał to sobie tak często, że z łatwością sam w to uwierzył. Chciał dobrze.
Vanja spojrzała na niego z niepokojem.
-Coś ci jest, Jay?- Spytała łagodnie. Wyglądała na zaskoczoną widokiem jego twarzy.
Pokręcił głową, nie mogąc wykrztusić słowa ze ściśniętego gardła. Straszliwy, niewytłumaczalny żal dławił go, nie pozwalając nawet zaczerpnąć powietrza. Uczucie, że lada moment zacznie się dusić, wpędziło Jareda w panikę: machnął rękami, ale to nie pomogło, nadal był w stanie, którego nigdy wcześniej nie doświadczył. Znał poczucie winy, wiedział, jak boli strata, ale pierwszy raz odczuwał straszliwy ból, spowodowany groźbą odrzucenia, porażki tak całkowitej, jak żadna inna.
-Jay, nie wstrzymuj oddechu.- Vanja chwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim lekko, potem mocniej.- Jared, oddychaj. No już, rozbójniku.- Puściła jego ramiona i objęła go w pasie, przycisnęła do siebie, opierając głowę o jego pięknie wyrzeźbioną, umięśnioną klatę.
"Rozbójniku". Tak nazywała go kiedyś, o czym prawie zapomniał. Żartując z jego zadziornej, czasami ryzykanckiej natury, mówiła: jesteś moim niepokornym rozbójnikiem, Jay. A on lubił wtedy przytulać ją, czuć blisko siebie, wdychać zapach jej włosów i po prostu cieszyć się, że są razem.
Zaczerpnął jeden drżący oddech, napełnił płuca powietrzem i... rozpłakał się.
Z opuszczoną głową, twarzą ukrytą w gęstwie czarnych loków Van, z dłońmi wczepionymi w jej drobne ramiona, Jared łkał, nie potrafiąc zapanować nad straszliwym żalem, który czuł na myśl o wszystkim, co było i nie wróci. Jeszcze gorsza była świadomość, że stało się tak przez niego, że jest odpowiedzialny za to, co go ominęło. Sam odebrał sobie wszystko, o czym marzył kiedyś, leżąc w wąskim łóżku obok śpiącej dziewczyny i patrząc na nią. Teraz jej już nie było, zastąpiła ją dojrzała kobieta z twarzą tej, którą kochał. Jego Vanja nigdy nie odepchnęłaby go tak, jak robiła to jej nowsza wersja. Nigdy!
Z tamtej Van zostało wiele, ale drugie tyle zniknęło, rozpłynęło się, odeszło. Tamta Vanja nie potrafiła powiedzieć mu, że nie jest jej wart. Tamta przebaczała, zapominała mu błędy, dawała szansę.
Boże, jak strasznie tęsknił za tą młodziutką, niewinną, słodką istotą, którą tak chętnie wprowadzał w dorosłe życie, uczył wszystkiego, pokazywał. Nad którą górował.
Wszystkie te myśli przeleciały przez głowę Jareda i znikły, pozostawiając po sobie jedynie bolesne poczucie straty i pustkę, której nikt i nic już nie zapełni. I z którą musi się pogodzić, albo pozwolić Vanji zakończyć to, co po raz drugi zaczął.

Shannon wrócił do domu przed ósmą: odwiózł matkę, niezdolną zasiąść za kierownicą po usłyszanej sensacji, rozbitą, zaszokowaną i, co tu ukrywać, wściekłą na Jareda, potem odprowadził samochód do wypożyczalni obok lotniska i wziął taksówkę.
Zdziwił się ciszą, jaką zastał po powrocie: był przygotowany na kłótnię, być może w asyście latających po kuchni talerzy, choć rzucanie czymkolwiek nie wydawało się pasować do Van. Szykował się na ostrą scysję z Jerrym. Tymczasem, skradając się na palcach na górę i przystając co chwila w obawie, że natknie się na jedno z nich, usłyszał jedynie przyciszone rozmowy z ich sypialni.
Zrobił głupią minę i poszedł na dół: z garażu zabrał wędkę, wysłużoną ale nadal sprawną, z nowym, lśniącym kołowrotkiem i zaczepionym na końcu żyłki niewielkim ciężarkiem, którym zastąpił ostry haczyk.Z wędką wyszedł nad basen, usiadł i zaczął trenować rzuty, celując w sam środek zbiornika. Siedem na dziesięć rzutów było albo za mocnych, albo za słabych, ledwie trzy razy ciężarek wylądował tam, gdzie powinien.
Sygnał zwiastujący nadejście wiadomości, przerwał mu zabawę: z wędką wetkniętą między ściśnięte razem kolana odczytał SMS, uśmiechając się do jego treści. Krótka wiadomość pochodziła od Jenny: dziewczyna będzie w mieście w najbliższy weekend, za dwa dni, i zostanie na ponad tydzień, jeśli więc Shannon miałby chęć się spotkać...
Miał chęć. Szybko odpisał, że będzie na nią czekał i że prosto z lotniska ma przyjechać do niego, stęsknionego na amen.
-Łowisz?- Głos zza pleców przestraszył go: omal nie wypuścił z ręki telefonu. Wysłał odpowiedź i schował aparat do kieszeni. Obejrzał się: Vanja stała kilka metrów dalej, oparta na lasce.
-Ćwiczę zarzucanie przynęty, może niedługo wybiorę się na ryby. Lubię pomoczyć kija.- Odparł, uśmiechając się na dwuznaczność własnej wypowiedzi, i wrócił do trenowania.
Kobieta przyglądała się temu przez chwilę.
-Masz za sztywny nadgarstek, Shannie, i źle puszczasz żyłkę, za późno albo za wcześnie.- Stwierdziła.
-Znasz się na tym?- Shannon spojrzał na nią ze zdziwieniem.
-Trochę. Dziadek nauczył mnie łowić po tym, jak zamieszkałam w Rosji.- Przyciągnęła sobie krzesło i usiadła na nim, wyciągając przed siebie lewą nogę.- Wypływaliśmy łodzią na jezioro Bajkał.- Uśmiechnęła się do wspomnień, patrząc gdzieś przed siebie rozmarzonym wzrokiem.- Pamiętam, jak złapałam raz wielkiego szczupaka, omal nie wciągnął mnie do wody. Gdyby dziadek mnie wtedy nie złapał, pewnie teraz byśmy z sobą nie rozmawiali. Nie umiem pływać.- Przyznała z zażenowaniem.
-Jerry cię nauczy, świetnie pływa.- Shann zwinął żyłkę i odłożył wędkę na trawę.- Słuchaj, przepraszam, że wtrąciłem się w wasze sprawy, skrzacie. Mogłem sobie darować, wiem, ale poniosło mnie na widok tego niedorobionego ciołka, skurczonego przed matką jak przed sądem najwyższym.
-Nie ma sprawy, Shannie, dobrze zrobiłeś.- Kobieta wzruszyła ramionami.- Gdybyś się nie wtrącił, mogłabym dowiedzieć się o tym Bóg wie kiedy. Albo wcale. Albo po fakcie, zostając zmuszona do podpisania papierów rozwodowych.- Zaczęła chichotać, rozbawiona, choć Shannon był pewien, że jej śmiech przynajmniej częściowo jest reakcją na przeżyte emocje, formą histerycznego odreagowania stresu.
-Chcesz porzucać?- Podał jej wędkę.- No już, pokaż wujkowi, jaka z ciebie zdolna bestia.
Vanja wzięła ją, zważyła w rękach, sprawdziła naciąg i zaczęła leniwie rzucać, trafiając bezbłędnie w sam środek basenu. Shannon przyglądał się technice, z jaką poruszała trzymającą wędkę ręką i metodzie puszczania żyłki. Rzeczywiście, robiła to inaczej, niż on, i bez odrobiny zazdrości stwierdził, że jest dobra.
-Musisz jechać ze mną na rybki, skrzacie. Co powiesz na następny weekend? W ten jestem zajęty, Jen ma parę dni wolnego i wpadnie w odwiedziny.- Usiadł po turecku, podparł brodę na złożonych dłoniach i przyglądał się rozchodzącym się na wodzie kręgom, wzbudzanym przez spadający w toń ciężarek.
-Siostra przełożona? A jej nie chcesz zabrać w rejs?
-Dla niej mam przewidziane inne atrakcje.- Zaśmiał się krótko.- Zresztą, nie lubie zabierać na łódź nikogo spoza rodziny, szczególnie tego typu dziewczyn. Nie wiem dlaczego, po prostu wydaje mi się to niewłaściwe.
-Masz łódź?- Vanja zwinęła żyłkę i odłożyła wędkę.
-Mamy. Jest wspólna.- Shannon poklepał ją w kolano.- Więc i twoja.- Dodał.
-Nie przesadzaj, Shannie. Mojego jest tu tyle, ile z sobą przywiozłam.- Van natychmiast sprostowała, przy czym w jej głosie nie było słychać ani odrobiny sztucznej skromności.
-Musisz przyzwyczaić się do myśli, że jesteś bogata, skrzacie. To twój dom, twój ogród, basen, samochód. Twoje konto w banku.
-Łatwo ci mówić: przyzwyczaić się. Wydaj ci się, że potrafiłabym ot tak iść i wydawać forsę Jaya? Nie przyłożyłam ręki do jej gromadzenia, nie powinnam więc przykładać do jej używania.
-Pierniczysz głupoty.- Shannon podniósł głowę i popatrzył jej w oczy.- Nigdy nie chciałaś wygrać na loterii?
-Chciałam, jak każdy.- Przyznała.
-Więc pomyśl sobie, że wysłałaś kupon, schowałaś go, a teraz okazało się, że padła na niego spora wygrana. Trafiłaś odpowiednie liczby, wypłacono ci sześciocyfrową kwotę, a jako bonus dostałaś faceta, za którym uganiają się stada dziewczyn.- Tłumaczył z uśmiechem na ustach.
Vanja nie podjęła gry: zapatrzyła się przed siebie, zagryzając usta, potem powoli zwróciła oczy na Shannona, zamyślona i poważna.
-Wszystko dobrze, Shannie, tylko cena za wygraną była wygórowana. Zapłaciłam za nią zdrowiem, i tego żadne pieniądze mi nie zwrócą. Zawsze będę kaleką.- Westchnęła.
-Słysząc to od razu mam ochotę strzelić Jerrego w pusty łeb.- Shann skrzywił się i machnął ręką, imitując cios.
-Shannie, ja cię bardzo proszę o jedno: nie używaj przemocy wobec mojego męża.- Powaga znikła z jej twarzy, zastąpiona rozbawieniem.- To dobry chłopiec, tylko trochę nie radzi sobie z życiem osobistym.
-Trochę?- Shannon parsknął śmiechem.- Kobieto, ta sierota nie ma pojęcia, jak się zachować poza sceną albo planem filmowym. Wiesz, ile razy ratowałem mu tyłek?- Przewrócił oczami.- W biznesie nie ma sobie równych, ale poza tym to leniwe, wygodne kocisko, idące na łatwiznę.- Spojrzał na Vanję: miała sceptyczną, niepewną minę.- Wybacz, że tak mówię, to nie ma nic wspólnego z tobą. Jerry nie jest draniem, to po prostu życiowa ciamajda. Przyda mu się taka trzeźwo patrząca na wszystko dziewczyna, jak ty.
-Ale wasza matka...
-Zlewaj na to, co mówi. Chciałaby dla Jerrego każdą laskę, z którą nie jest. Na Kath też wybrzydzała, dokąd z nią nie zerwał. Wtedy od razu zmieniła śpiewkę, a teraz zrobiła z niej świętą. Załóż się, że gdyby twoje miejsce zajęła inna, matka z marszu stwierdziłaby, że ty byłaś lepsza. Zawsze tak mówi.- Shannon stał i zabrał wędkę.- Wyluzuj i żyj, korzystaj z tego, co masz. Tak najlepiej, a nadmiar myślenia przyprawi cię tylko o ból głowy.- Ruszył w stronę garażu.
-Wiesz, co mnie najbardziej zastanawia w tym wszystkim?- Pytanie Van zatrzymało go w połowie drogi.
-Co takiego, skrzacie?- Zawrócił i stanął obok niej, sam ciekaw, co jeszcze wypłynie w całej sprawie.
-Dlaczego matka nic mi nie powiedziała.- Vanja obróciła się na miejscu i zadarła głowę.- Co takiego zaszło między mną i Jayem, że wolała trzymać w tajemnicy fakt, że mam męża. Przecież pytałam ją, z kim byłam, ale udawała, że nie pamięta nawet jego imienia.
-Nie powiem, żebym był tępakiem, ale na to pytanie może odpowiedzieć tylko Jerry.- Shann zmarszczył brwi, patrząc w stronę domu.- Rozmawialiście o tym?
-Tak.- Van obrzuciła budynek roztargnionym wzrokiem.- Mówi, że pokłóciliśmy się, jak każdy, a moja matka po prostu go nie lubiła. Ale to mnie nie uspokaja, mam wrażenie, że prawda wygląda inaczej.
-Masz jakieś podejrzenia?
-Myślę, że poszło o coś poważnego.- Kobieta spojrzała na niego z przekonaniem.- Że zaszłam w ciążę i Jay chciał, żebym się jej pozbyła. Może uważał, że dziecko zburzy mu plany, o ile jakiekolwiek miał.- Stwierdziła gorzko.- Może zagroził, że jeśli nie usunę, rozejdzie się ze mną, a potem, po moim wypadku, miał wyrzuty sumienia. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale to najbardziej pasuje mi jako powód wszystkiego. Matka mogła stwierdzić, że Jay zniszczył mi życie, i mogła na swój sposób chronić mnie przed nim.- Wzięła kilka głębokich wdechów, jakby mówienie o swoich podejrzeniach zburzyło jej spokój.- Czy to w ogóle trzyma się kupy, Shannie?- Spytała.
-Nie mniej niż wersja z kłótnią o byle co i z nieszczęśliwym wypadkiem.- Przyznał po chwili namysłu.- Co do twojej matki: coś mi mówi, że nasza zachowałaby się podobnie, gdyby to Jay uczył się latać. Też nic by mu nie powiedziała, ale tylko dlatego, że wybrana przez niego laska według niej nie byłaby dla synusia zbyt dobra.- Zawahał się, nim zadał pytanie, które chodziło mu po głowie od początku rozmowy z Vanją.- A tak poza tym, wszystko między wami w porządku, skrzacie?
-Nie wiem. Chyba tak.- Oczy rozbłysły jej wesołością.- Pomijając fakt, że jestem obrażona. Bardzo.
Shannon wybuchł śmiechem: sposób życia tej małej był tak zaskakujący, że aż niemożliwy. Umiała przejść do porządku nad sprawami, które innym kobietom nie dałyby spokoju i kazały drążyć facetowi dziurę w brzuchu. Przez chwilę zastanawiał się, czy Vanja wie w ogóle o czymś takim, jak dąsy, foszki, obnoszenie się z urazą. Potem doszedł do wniosku, że owszem, wie, mając do czynienia z Jaredem. To on, nie Vanja, był tą stroną w ich związku, która miewa humorki.

-Więc mamy ustalone, co gramy i w jakiej kolejności.- Jared zamknął trzymany na kolanach laptop.- Tomo zjedzie w środę, nie może wcześniej, czyli zostanie nam półtorej tygodnia na dopracowanie wszystkiego i próby.
-Aż tyle? Myślałam, że umiesz śpiewać z pamięci.- Jenny zrobiła zdziwioną minę.
Jared spojrzał najpierw na nią, potem na Shannona, z wyrazem twarzy mówiącym: co tu robi ta idiotka?
-Trzeba sprawdzić nagłośnienie sceny, dopracować wszystko z dźwiękowcami i ludźmi od oświetlenia, sprawdzić, czy kolejność utworów nie kłóci się z sobą.- Wyjaśnił spokojnie, jak wyjaśniałby dziecku.- Zadbać o zaplecze, transport instrumentów, nawet o coś tak głupiego jak kibel, bo nie mam zamiaru pędzić do sracza przez pół stadionu. Tylko pozornie wydaje się, że wszystko sprowadza się do wyjścia i zagrania paru kawałków. Byle drobiazg, którego nie dopilnuję, może położyć cały występ.
-Pff, też masz zmartwienie.- Dziewczyna wydęła lśniące od błyszczyku usta i obróciła twarz do słońca.
We czworo zażywali relaksu nad basenem, opalając się, poza Vanją, która jako jedyna siedziała ukryta w cieniu. Nie musiała się opalać, jej naturalnie brązowa skóra o barwie, którą Jared porównywał do lekko przypalonego karmelu, nie wymagała kąpieli słonecznych.
Siedząc pod wielkim parasolem śmiała się z reszty towarzystwa, pocącego się w gorącym, popołudniowym słońcu.
-Shann, nasmarujesz mi plecy?- Jenny wcisnęła w jego dłoń buteleczkę balsamu z filtrem i odwróciła się tyłem do niego, zalotnie odrzucając na ramię długie, podobne do jedwabnych nici włosy.
-Jak wy możecie wytrzymać w tym upale?- Vanja machnęła stopą w ich stronę. Ubrana w górę od kostiumu kąpielowego, obcisłe spodenki do kolan i przewiązane w pasie pareo, chłodziła się drinkiem, w którym więcej było kostek lodu, niż napoju.- Wy białasy, musicie smażyć swoje chude tyłki, czego ja, na szczęście, chętnie unikam.
-Nie wszyscy mają czarnu... kolorowych w rodzinie.- Jen ze słodkim uśmiechem podkreśliła pochodzenie Vanji. Słychać było, z jaką wyższością odnosi się do drobniejszej od siebie, ciemnoskórej kobiety, której od początku nie cierpiała.
-Jasne, że nie. Jedni mają wśród przodków czarnucha, inni półmózga. Wolę tę pierwszą opcję.- Van ze spokojem odszczekała się młodszej o kilkanaście lat blondynce.
-Dziewczyny, dajcie sobie na luz.- Shannon zwrócił im uwagę, ale bardziej kierował ją do Jenny, niż do Vanji, której w duchu kibicował. W słownej potyczce jego młoda przyjaciółka nie miała z nią najmniejszych szans.- Robi się nieprzyjemnie.
-Przyszła gwiazda medycyny zabierze cię na górę i zaraz poprawi ci humor, w końcu od tego tu jest. Bo na pewno nie dla wątpliwej jakości rozmowy.
-Van!- Jared spojrzał na nią wymownie.
-Słucham, Jay?- Vanja wyłowiła ze szklanki kostkę lodu i wsunęła ją do ust. Przez chwilę trzymała ją w zębach, patrząc mu w oczy, potem zgryzła lód i oblizała z palców krople wody.
-Co ci odbiło?- Spytał szeptem, przysuwając swój leżak do jej leżaka.- Nie poznaję cię.- Stwierdził szczerze. Zachowanie Vanji, jej jawna wrogość wobec Jen zaskoczyła go.
-Drażni mnie ta dziewczynka i jej śmieszne próby udowodnienia, że jest mądrzejsza, niż piękniejsza.- Odparła cicho, odprowadzając wzrokiem idącą do domu Jenny.- Shannie może sobie bzykać, co chce, ale niech to coś nauczy się okazywać szacunek starszym od siebie.
-Nie możesz po prostu odpuścić i nie zwracać na nią uwagi? Jutro już jej tu nie będzie.- Shannon, nie mniej zdziwiony niż Jared, wstał z zamiarem towarzyszenia obrażonej dziewczynie.- Trochę przegięłaś, skrzacie.
-Wybacz, zawsze mam gorsze dni tuż przed okresem.- Vanja wyszczerzyła się do niego w uśmiechu, który nie był ani trochę przepraszający czy wskazujący na to, że czuje się zażenowana.- Idź, powiedz jej, że nie chciałam. Może polepszy jej się na tyle, że zdrowo cię obsłuży.
-Jezu, skrzacie, nie chciałbym być w skórze kogoś, kto zalezie ci za skórę.- Shannon wstrząsnął się, udając przerażenie.- Darłabyś z niego pasy.- Nie czekając na odpowiedź ruszył do domu.
-Przesadzasz!- Van machnęła lekceważąco ręką.- Zobacz, Jay nadal jest w jednym kawałku!- Mówiąc to, przejechała dłonią przez pierś Jareda, w dół, do paska jego kąpielówek, i wsunęła pod gumkę końce palców.
-Masz zimną dłoń!- Jared wrzasnął, chichocząc, ale nie odepchnął jej, jedynie zgiął się w pół.- Nie waż się dotknąć mojego... puszczaj, Van!
-Puszczę, jak mnie pocałujesz.- Kobieta bezlitośnie ściskała w lodowatej od trzymania drinka ręce nagrzanego słońcem penisa Jareda. Niepozorny w stanie spoczynku organ skurczył się jeszcze bardziej, rozmiarami przypominając drobiowego serdelka.
-Miej litość, Van, to boli.-Poskarżył się słabym głosem: uścisk zmarzniętej dłoni naprawdę był bolesny.
-Odrobina cierpienia nikomu nie zaszkodziła, pomyśl za to, jak bardzo cię uszlachetni.- Mimo słów puściła go i objęła za ramiona.- Przepraszam. Czasami hormony robią ze mnie potwora.
-Boże, Van, to już lepiej dostań ten cholerny okres, albo będziesz spała sama.- Warknął, wkurzony.
-Przyjdzie to będzie, nie przyspieszę tego przecież.
-Za karę powinienem teraz zabrać cię na górę i przetrzepać ci tyłek.- Pogroził jej palcem.
-Serio? Nie masz na myśli: zabrać na górę i przelecieć?- Wzrok Vanji powędrował na jego kąpielówki.- Jeśli po moich torturach w ogóle dałbyś radę.
-Chcesz się przekonać?- Jared zastrzygł uszami: w jego słowniku nie istniało słowo "nie", jeśli seksowna kobieta zaczynała robić mu erotyczne propozycje.
Vanja podniosła wzrok, wpatrzyła się w jego oczy i potrząsnęła głową.
-Nie, Jay. Nie chcę.
Twarz Jareda, który już zaczynał się uśmiechać, w perspektywie mając przyjemnie spędzony wieczór, stężała w dziwnym, krzywym grymasie. Przez dłuższą chwilę patrzył na Van, nie rozumiejąc jej zachowania i mając nadzieję, że jest spowodowane tylko i wyłącznie napięciem hormonalnym. Wkurzała go robieniem niezrozumiałych scen po tym, jak ledwie co zapewniała, że między nimi wszystko jest w porządku. To było niepoważne.
-Nie to nie.- Z burkliwym mruknięciem wyrwał się z jej objęć i poszedł do basenu ochłodzić rozpalone ciało.

Jared próbował przedrzeć się przez zbitą grupę ludzi za sceną, ale rozgadany tłum zatrzymał go na dłuższą chwilę. Stracił z oczu Shannona, zgubił gdzieś Tomo i dwóch innych muzyków, grających z nimi koncert, a co najważniejsze, nie mógł wypatrzeć nigdzie Vanji. Tam, gdzie stała poprzednio, było pusto.
Stawał na palcach, rozglądając się i klnąc pod nosem na czym świat stoi, dokąd ktoś nie zauważył go i nie przepuścił, robiąc mu miejsce po lewej stronie przekrzykujących się dźwiękowców.
Jared przepchnął się między nimi a ścianą i zagłębił w korytarzu, biegnącym pod trybunami i prowadzącym do części niedostępnej dla kibiców. Gdzieś tam musiał być Shannon, i być może to właśnie on zgarnął Van z miejsca z tyłu sceny. Nie mogła rozpłynąć się w powietrzu, ani iść gdzieś sama, nie znając tu nikogo i niczego.
-Kurwa, gdzie oni wszyscy poleźli?- Sapnął, zdyszany, pędząc w stronę szatni, w których grające tego dnia zespoły przygotowywały się do występu. Nie miał nawet telefonu, zostawił go w wynajętej limuzynie, a tak mógłby zadzwonić do Van i spytać, co tu, do chuja, się dzieje, i dlaczego zostawiła go samego.
Wpadł do środka: kilka osób kręciło się tu i tam, ale nigdzie nie widział tych, których szukał.
To musiał być kawał. Jak nic namówiła się z Shannonem i siedzą teraz gdzieś, śmiejąc się z niego, a on biega jak ostatni palant i coraz bardziej się niepokoi. Ta dwójka byłaby do tego zdolna.
-Wdział ktoś Shannona? Samego, albo z niską Mulatką?- Krzyknął, zwracając na siebie uwagę.
Kilka osób wzruszyło ramionami, ktoś inny zagrał głośny akord na gitarze, całkowicie go ignorując.
Machnął na nich ręką i pobiegł do czekającej za obiektem limuzyny, z nadzieją na to, że para żartownisiów siedzi w niej już i popija chłodnego szampana, czekając, aż Jared ich znajdzie.
Owszem, znajdzie ich, i objedzie tak, że im się odechce żartów do końca roku, albo i dłużej.
Wkurzony jak nigdy wypadł na parking, prawie zderzając się z idącym w przeciwnym kierunku bratem.
-Wreszcie.- Shannon złapał go za ramię i pociągnął za sobą w stronę samochodu.
-Weź, kurwa, mnie nie szarp.- Jared wyrwał mu się i zatrzymał w miejscu.- Takie jaja to możesz robić swoim dupom, nie mnie. Wyrosłem z zabawy w chowanego.
-Jakie jaja?- Shannon odwrócił się do niego. Miał poważną, ściągniętą niepokojem twarz, bez śladu wesołości, i równie poważne oczy.- Skrzat ma ten swój atak nerwobólu, i nie chce jej przejść. Szukam cię wszędzie, a ty latasz jak kot ze sraczką i drzesz mordę.- Znów złapał brata za ramię i siłą wepchnął w otwarte drzwi limuzyny, wsiadając zaraz za nim.- Jedziemy, szybko.- Rzucił w stronę kierowcy.
Vanja siedziała w kącie, zgięta w pół, blada. Ręce przycisnęła do brzucha po lewej stronie.
-Jezu, Van.- Jared przysiadł się do niej i objął ramieniem.- Mówiłem tyle razy, że powinnaś zrobić sobie badania, to upierałaś się, że nic ci nie jest.- Zaczął mówić pełnym pretensji głosem, w środku przerażony jej żałosnym wyglądem.
-Bo nic mi nie będzie.- Odparła cicho, uśmiechając się mimo bólu.- Shannie niepotrzebnie wpadł w panikę.
-Jasne. Boli, bo ma taki kaprys, a nie dlatego, że coś ci się obluzowało.- Shannon fuknął na nią ze złością.
-Gdzie jedziemy?- Jared zwrócił się do kierowcy, z wprawą lawirującego potężnym wozem w ruchu ulicznym. Dzieląca jego kabinę i część dla pasażerów szyba była odsunięta.
-Do Cedars-Sinai.- Mężczyzna odpowiedział nie odwracając głowy, zajęty obserwowaniem drogi i wymijaniem wolniej jadących pojazdów.
-Dlaczego nie do Beau Monde?
-Bo raz, że to dalej, a dwa, że skrzat nie potrzebuje odwyku, tylko chirurga.- Shannon miał dość naiwnych pytań brata.- Zawiadomiłem lekarzy, że zaraz będziemy.- Dodał na koniec.
Chcąc uniknąć dalszej rozmowy wyjął ze schowka swój telefon i zadzwonił do Jenny. Przeprosił ją za nagłe zniknięcie i wyjaśnił powody, dla których się dziś nie spotkają. Nawet nie przejął się jej oburzeniem o troskę, jaką woli okazywać cudzej dziewczynie, zamiast tej, z którą był od dwóch miesięcy. Zdziwiony poinformował Jen że nie była, nie jest, i nie będzie jego dziewczyną, po czym rozłączył się i rzucił aparat na fotel obok siebie. To tyle, jeśli chodzi o łatwe, darmowe bzykano w weekendy, pomyślał przelotnie.
W drodze do kliniki z chmurną miną przyglądał się Jaredowi, szepczącemu coś do wciąż skulonej Van. Dziewczyna przez cały czas była śmiertelnie blada, choć próbowała nie okazywać, że cierpi. Shannon zastanawiał się, co mogło być przyczyną bolesnego ataku, ale jego wiedza medyczna ograniczała się do umiejętności przyklejenia plastra na skaleczony palec, tudzież pobieżnych wiadomości o tym, jak funkcjonuje ludzkie ciało. Nie miał pojęcia, jakie są efekty połamania kości miednicy i jakie konsekwencje mogą z sobą nieść urazy, których Van doświadczyła w przeszłości. Jeśli rzeczywiście, jak mówił Jerry, nie poskładali jej od razu, tylko czekali dwa tygodnie z pierwszą operacją, mogli zrobić coś źle.
Niecałą godzinę później siedział z Jaredem w odosobnionej salce, przygotowanej jako poczekalnia dla rodzin prywatnych, majętniejszych pacjentów kliniki. Niewielkie pomieszczenie było skromnie lecz gustownie umeblowane, utrzymane w jasnych pastelach, ale mimo harmonii nie zmniejszało napięcia, jakie musieli odczuwać tkwiący w nim ludzie. Tak jak oni, zajmujący dwa miękkie fotele po przeciwnych stronach długiego stolika i wpatrujący się w siedzącego między nimi lekarza, starszego mężczyznę z burzą siwych włosów i śmiesznym, perkatym nosem. Wysłuchali już przemowy o tym, że życie i zdrowie pacjentki nie jest bezpośrednio zagrożone, i obaj poczuli się lepiej.
-Postaram się w przystępny sposób wyjaśnić, co dolega pacjentce.- Lekarz splótł dłonie na nieco wydatnym brzuchu i oparł się wygodnie w postawie, którą Shannon odebrał jako wyraz zmęczenia koniecznością rozmowy z kimkolwiek, kto nie zna się na medycynie.
-Będziemy wdzięczni.- Odezwał się, wyręczając w tym Jerrego, który gapił się z przerażeniem na plik niewypełnionych akt, przyniesionych przez lekarza.
-Powodem dolegliwości jest kostna narośl, powstała w miejscu jednego ze złamań. Na podstawie wykonanych zdjęć udało nam się określić jej przybliżony kształt i wielkość.- Uniósł prawą dłoń i wystawił wskazujący palec, zaginając go do środka.- Narośl ma około czterech centymetrów długości, trzech szerokości, i szczytem jest skierowana do wnętrza jamy brzusznej. Nie jest ostra, ale ma kształt haczyka, pod którym przebiegają jelita pacjentki.- Złożył dłoń z powrotem na brzuchu: wzrok Shannona podążył za nią, jakby miała dla niego wielkie znaczenie.- W momencie, gdy pacjentka spożywała posiłek, jej żołądek spychał jelita w dół, a to powodowało, że ich fragment był uciskany przez kość. Tego typu niedrożność jest bardzo bolesna, i może prowadzić do martwicy tkanki, co niestety kończy się ogólnym zakażeniem organizmu i śmiercią. Dlatego też w tej chwili pacjentka jest przygotowywana do operacji usunięcia narośli.
-Vanja.- Jared odezwał się cicho, przerywając lekarzowi jego wywód.- Moja żona ma na imię Vanja, i tak proszę o niej mówić.- Nie odrywał przy tym wzroku od zadrukowanych kartek i leżącego obok pióra w złoconej oprawie, jakby ten widok go zahipnotyzował.- Słowo "pacjentka" jest bezosobowe.
Shannon patrzył na niego zdziwiony, i jednocześnie dumny do tego stopnia, że najchętniej uścisnąłby go serdecznie za zwróconą uwagę. Jego też denerwowała oschłość, z jaką lekarz wypowiadał się o Van: jakby relacjonował kolejny, nudny przypadek medyczny, nie będąc nim prawie zainteresowany. Zupełnie, jakby mówiąc im o koniecznej operacji myślami był daleko, być może w domu, gdzie czekała na niego żona albo kochanka.
-Wracając do tematu.- Mężczyzna poprawił się na miejscu, spoglądając na Jareda z lekką niechęcią.- Chirurg usunie narośl, po czym miejsce jej powstania pokryje czymś w rodzaju fragmentu sztucznej kości, co zapobiegnie w przyszłości powstaniu kolejnych komplikacji. Przez trzy go czterech tygodni pacje... pani Vanja będzie musiała pozostać pod naszą opieką, dokąd implant nie wrośnie w kość. Prawdopodobnie nie będzie wymagała rehabilitacji, jednak orzeczenie o jej konieczności nie należy do mnie, a do chirurga, który przeprowadzi zabieg. -Wyprostował się i sięgnął do czekających przed nim kartek.- Teraz prosiłbym o kilka informacji, takich jak dane pacjentki, jej wiek, czy miewa jeszcze inne dolegliwości, czy jest uczulona na jakiś lek lub składnik leku.
Przez kilka minut zapełniał rubryczki drobnym wyraźnym pismem, notując wszystko, co usłyszał.
Shannon nie miał wiele do powiedzenia, Jared wiedział ledwie trochę więcej od niego. Lekarz sypał pytaniami, przy niektórych irytując się milczeniem kogoś, kto przedstawił mu się jako mąż pacjentki. Przeprowadzony wywiad był pełen luk i niedopowiedzeń: w wielu miejscach zapisana przez niego odpowiedź brzmiała "brak informacji".
Złożył wreszcie kartki i przypiął je do sztywnej podkładki.
-Mając tak niewiele danych będziemy musieli działać ostrożnie i unikać leków, które mogą okazać się niewskazane.- Stwierdził kwaśnym tonem.- Spojrzał na Jareda.- Chciałbym poprosić pana do swojego gabinetu.- Wstał.
-Będę musiał coś podpisać?- Jared również wstał, zachwiał się i przytrzymał oparcia fotela. Był blady, bardziej, niż powinien być w świetle tego, czego się dowiedzieli. Van nie była w stanie krytycznym, nie groziło jej nic poza miesięcznym pobytem w luksusowym skrzydle kliniki, dlaczego więc Jerry wyglądał, jakby umierała?
-Jedź do domu, Shann, ja zostanę.- Jared kiwnął mu ręką i wyszedł z lekarzem na korytarz.
-Zadzwoń, jak już będziesz coś wiedział.
-Jasne.- Skinął na potwierdzenie, że przyjął do wiadomości, i zamknął za sobą drzwi.
Idąc jasnym, czystym korytarzem bał się coraz bardziej tego, co będzie musiał zrobić: znów podpisać coś, co zdecyduje o losach Vanji. Po raz drugi to on musi decydować o jej zdrowiu, a może i życiu, jeśli coś pójdzie nie tak i prosta z pozoru operacja zmieni się w walkę z krwotokiem lub coś równie niespodziewanego.
-Będę musiał coś podpisać?- Spytał po raz drugi, wchodząc do przestronnego gabinetu, bardziej pasującego do biznesmena, niż do lekarza: szafka na akta, komputer z podłączonym skanerem i ustawioną pod ścianą dużą kopiarką, trzy telefony.
-Podpisać? Nie.- Lekarz zasiadł za potężnym biurkiem i wskazał Jaredowi jedno z krzeseł po jego drugiej stronie.- Czy raczej: od pana zależy, czy zechce coś podpisać, czy będzie wolał tego uniknąć. To delikatna sprawa, dlatego wolałem poruszyć ją tylko z panem.
Jared nie mógł znaleźć sobie wygodnej pozycji, wreszcie przycupnął na brzeżku krzesła i pochylił się w przód. Musiał oprzeć ręce o kolana, inaczej od ich drżenia wpadłby w wibracje. Przełknął ciężko ślinę.
-Czy coś jej grozi?- Udało mu się spytać w miarę spokojnym głosem. W myślach odpowiadał sobie sam: komplikacje, krwiak mózgu, guzy... Malował kolejne scenariusze, w których Vanja okazałaby się cierpieć na niewykrytą wcześniej chorobę, która ją zabije. Skuteczniej, niż jego podpis sprzed dwudziestu lat.
-Nie, pańska żona wyjdzie z tego bez szwanku.- Lekarz rozwiał jego wizje.- Ale jest jeszcze coś i przyznam, że nie jest mi miło o tym mówić.- Splótł palce i oparł dłonie o blat biurka.- Podczas przyjęcia na oddział zadaliśmy pańskiej żonie zestaw standardowych w takiej sytuacji pytań, głównie dotyczących jej stanu zdrowia. Odpowiadała pewnie, więc wzięliśmy je za dobrą monetę, tym bardziej, że nie mieliśmy czasu na wykonywanie dodatkowych badań. W tym momencie...
-Niech mi pan oszczędzi tego żargonu i powie, o co chodzi.- Jared wtrącił się, przerywając. Podejrzewał, co usłyszy, i chciał mieć to za sobą. Nagle zaczęła boleć go głowa.
-Zrobiliśmy pańskiej żonie serię prześwietleń, gdyż zapewniła nas, że nie jest w ciąży. Zdjęcia pokazały, że się myliła.- Lekarz odchylił się w tył.- Obawiam się, że promieniowanie mogło jej zaszkodzić, tym bardziej, że to wczesna ciąża, piąty, najwyżej szósty tydzień. Sugerowałbym rozpatrzyć możliwość jej usunięcia, w przeciwnym wypadku istnieje ryzyko, że płód będzie rozwijał się nieprawidłowo. Poza tym...
Jared czuł, jak krew odpływa mu z twarzy i zbiera się gdzieś w jego wnętrznościach. Ból głowy nasilił się do tego stopnia, że zaczęły mu łzawić oczy i poczuł mdłości.
-Gdzie tu jest toaleta?- Spytał nieswoim głosem i zerwał się z krzesła, z trudem panując nad cofającą się treścią żołądka.
-Drzwi po prawej.- Lekarz wstał, zaniepokojony jego nagłą niedyspozycją.
Jared wpadł do pomieszczenia, zaopatrzonego na szczęście w automatyczny włącznik światła, inaczej tłukłby się w ciemnościach i obijał o ściany, nim udałoby mu się znaleźć kontakt. Padł na kolana przy sedesie: ledwie zdążył się schylić, gdy śmierdząca breja wytrysnęła mu z ust. Klęczał tak przez kilka minut, pozbywając się zjedzonego obiadu, potem spłuknął wodę i obmył twarz przy umywalce. Nadal był blady, ale ból głowy zelżał, pozwalając mu myśleć. Tyle, że nie chciał tego robić, bardzo nie chciał, najchętniej zrzuciłby ten obowiązek na kogoś innego i to jemu kazałby podjąć decyzję.
Wrócił do gabinetu.
-Czy Vanja wie?- To było w tej chwili najważniejsze.
-Nie, podano jej silne leki przeciwbólowe, po których zasnęła. Dopiero potem obejrzałem zdjęcia.- Lekarz spojrzał na Jareda uważniej.- Wszystko w porządku?
-Nie chcę, żeby się dowiedziała.- Jay zacisnął dłonie na kolanach, aż pobielały mu palce.- Nie chcę, żeby urodziła kalekę. Niczego nie podpiszę.- Wyrzucał z siebie kolejne zdania jak automat.- Chcę, żeby zrobił pan swoje i zatrzymał to dla siebie.- Zamknął oczy, czując, że zaczynają go piec.- Jak to zrobicie?
-Pozwoli pan, że przyniosę kawę, myślę, że się panu przyda. Wtedy porozmawiamy.- Wstał i wyszedł, zostawiając Jareda samego.

                                                                   *****

Mam nadzieję, że nie wyszło zbyt kiczowato? Pewnie dostanie mi się za melodramatyzm sytuacji, ale co mi tam, robię ze swoim opowiadaniem, co chcę.
Za to później, w następnych rozdziałach, będzie lżej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz