It`s not my way.

czwartek, 31 stycznia 2013

Cookies.

Blada twarz Vanji odcinała się kontrastem od kremowej barwy poduszki, na której spała, podłączona do kroplówki z czymś, co miało pomóc. Nie jej, ale Jaredowi. Przezroczysty płyn, kapiący rytmicznie do zbiorniczka z nieoznakowanej plastikowej butelki, wtłaczany do jej żył, miał rozwiązać problem.
Jared siedział przy szpitalnym łóżku i patrzył na śpiącą kobietę, w myślach po raz setny przewijając argumenty, którymi zasypał go lekarz, przekonując, że decyzja jest tylko jedna.
Zbyt dużo promieniowania. Ingerencja chirurgiczna w jamie brzusznej. Podane silne leki, które mogą wpłynąć źle na rozwój ciąży. I wreszcie, konieczność podawania innych, przyspieszających zrost kości Van z implantem i zapobiegających infekcji pooperacyjnej. Efekty ich podawania mogły być jeszcze gorsze: niedorozwój lub brak kończyn płodu, zbyt wczesne skostnienie szwów, łączących części czaszki. Istniała co prawda szansa na rozwój zdrowego dziecka, strzał losu jeden na sześć chybionych, ale Jared nie zamierzał sprawdzać swojego szczęścia. Nie wierzył, że mógłby być w statystycznie maleńkim gronie tych, którym się uda. Prościej było uznać, że mały Jay nigdy nie będzie taki, jak powinien, rozwiązać problem, zapomnieć. W tym akurat Jared był dobry.
"Będziecie mieli jeszcze wiele lat na to, żeby mieć zdrowe dzieci, panie Leto. Pańska żona ma silny, wytrzymały organizm, jest młoda, doskonale odżywiona."
Jay skrzywił się, wspominając słowa lekarza. Może Vanja była młoda i w świetnym stanie, ale... Musi minąć trochę czasu, nim będzie mogła myśleć o potomstwie. Co innego wpadka, co innego decyzja o zrobieniu sobie dziecka. Van może by i chciała, ale...On, jeśli nie był już do tego zmuszony,  nie bardzo chciał komplikować sobie życie, mając prawie czterdzieści jeden lat. Nie chciał, mając pięćdziesiątkę, wozić do szkoły kilkulatka i tłumaczyć się, że nie, nie jest jego dziadkiem. Farbować włosów po to, żeby ukryć pierwsze ślady siwizny. Usuwać zmarszczek po to, żeby mały Jay nie musiał wstydzić się starego taty. Widział w życiu zbyt wielu podstarzałych tatusiów, śmiesznych w staraniach pokazania innym, że wcale tacy starzy nie są, i nie zamierzał dołączać do tego żałosnego stada idiotów.
Van jak dotąd nie mówiła o dzieciach, więc może nie poruszy tego tematu później, gdy dograją się i znów będzie jak dawniej. Jared nie miał zamiaru podpowiadać jej niczego, co mogłaby wziąć za jego gotowość do powiększenia rodziny. A jeśli ona zacznie temat... cóż, Jay będzie zwlekał, odkładał go na potem, jak upora się z nową płytą, trasą koncertową, która już była częściowo ustalona. Zawsze był bardzo zajęty, i nadal będzie. Nie miał zamiaru spocząć na laurach tylko po to, żeby wysiadywać godzinami na patio albo jeździć na wycieczki. Zwiedził już tyle świata, że był praktycznie wszędzie, pozwiedza znów przy okazji koncertów. Van może jechać z nim.
Jared otrząsnął się z myśli, szybujących daleko od pierwotnego tematu jego rozważań.
Vanja wciąż spała: od operacji więcej czasu spędzała śniąc, niż będąc przytomną. Nie ze swojej winy: potrzebowała snu, który pomagał uporać się z bólem naruszonej kości. Lekarze nie chcieli faszerować jej zbyt dużymi i częstymi dawkami morfiny, dlatego woleli ją usypiać. Proste, wygodne rozwiązanie, któremu się nie sprzeciwiał. Dodatkowym jego plusem było to, że problem sam rozwiąże się w czasie, gdy Van będzie nieobecna duchem. To mogło się stać lada chwila, lek, wywołujący poronienie, już krążył w jej żyłach i zapewne tylko minuty dzielą ją od pierwszych skurczy.
Puścił jej dłoń i wstał, zdrętwiały od długiego siedzenia w tej samej pozycji. Przeciągnął się, podszedł do okna i zerknął przez żaluzje na soczyście zielony park, pełen spacerujących pacjentów, ubranych w piżamy i szpitalne, lekkie szlafroki. Prawdopodobnie za dwa tygodnie będzie spacerował po parku, pchając przed sobą wózek z Vanją. Lekarz powiedział, że wtedy będzie wolno jej zmieniać pozycję i siadać.
Zajęty obserwowaniem ludzi nie usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju, dopiero dotyk dłoni na ramieniu oderwał go od myśli. Podskoczył, w pierwszej chwili pewien, że Vanja obudziła się i wstała, że wie, co jej robią i chce spytać go, dlaczego na to pozwolił.
-Panie Leto, lepiej będzie, jeśli opuści pan salę na jakiś czas i pojedzie do domu odpocząć.- Cichy głos jednej z trzech zajmujących się Van pielęgniarek rozwiał jego obawy.- Środek zaczął działać.- Dodała.
-Aha.- Wzdrygnął się.- Znaczy...
-Tak. Może wystąpić krwawienie.
-Kiedy...?- Chciał spytać, ile czasu potrwa usuwanie śladów po tym, co rosło w brzuchu Van, ale słowa uwięzły mu w gardle. Wcześniej myślał o całej sprawie w kategoriach abstrakcji, teraz wszystko działo się naprawdę i zaczęło go przerażać. Nagle poczuł ciężar odpowiedzialności, który przygniótł go równie mocno, jak kiedyś ból, spowodowany wydanym na Vanję wyrokiem.
-Za kilka godzin będzie po wszystkim, zadzwonimy do pana.
-Przyjadę jutro.- Nie czekając na odpowiedź wyszedł pospiesznie na korytarz i prawie biegiem pokonał drogę do podziemnego parkingu, gdzie zostawił samochód.
Wsiadł za kierownicę, ale nie był w stanie włączyć silnika: ręce trzęsły mu się tak, że upuścił kluczyki i nie mógł ich podnieść. Spojrzał w lusterko wsteczne: na widok własnej twarzy poczuł obrzydzenie i odwrócił szybko wzrok, nie chcąc widzieć mroku we własnych oczach.
-Chcę to cofnąć.- Powiedział w pustą przestrzeń samochodu.- Chcę to, kurwa cofnąć!- Wrzasnął, prawie ogłuszając sam siebie. Wściekł się na życie, na idiotyczną niemożność zmiany kawałka własnej przeszłości i podjęcia innej decyzji. Na to, że nie może wrócić do dnia, w którym uciekł i zostawił Van samą, że nie został, nie poczekał, nie sprawdził, czy prognozy lekarzy są trafne. Nie były, i Jared odpychał od siebie natrętną myśl, że tym razem też mogli się mylić. Znów uwierzył w medyczny bełkot, w argumenty poparte procentowymi wyliczeniami, i znów wybrał to, do czego go przekonano. I nic już nie mógł zmienić, bo właśnie w tej chwili mały Jay żegnał się z bezpiecznym brzuchem Vanji.
-Przepraszam, Kruszynko.- Jęknął. Położył ręce na kierownicy i oparł na nich głowę.- Tak mi przykro, Uwierz mi, proszę, tak strasznie żałuję wszystkiego, co zrobiłem. Postaram się wynagrodzić ci wszystko, obiecuję. Będę najlepszym...- Reszta słów utonęła w cichym łkaniu. Po raz drugi od chwili, gdy Vanja na nowo pojawiła się w jego życiu, Jared płakał. Nie tak długo, jak poprzednio, ale tym razem bardziej szczerze, prosto z serca. I nie nad sobą, a nad dzieckiem, które zgodził się zabić przez własny strach.
Podniósł głowę, wytarł oczy i zawył bezsilnie.
-Za późno. Stało się.- Wraz z tymi słowami na Jareda spłynął wyczekiwany spokój. Odetchnął głęboko.- Będę musiał z tym żyć.- Powiedział do swojego odbicia, na które mógł już spojrzeć bez wstrętu. Odepchnął wszystkie myśli daleko od siebie, podniósł kluczyki i ruszył do domu.
Nim znalazł się w nim, był pogodzony ze wszystkim i rozgrzeszony z sobą. Zrobił, co musiał. Lekarze jednak wiedzą lepiej.

Pokój tonął w kwiatach: dwa wielkie kosze stały na podłodze po obu stronach okna, mniejsze rozstawione były na szafkach i stolikach, dodatkowy bukiet róż stał w wazonie przy łóżku Van. Wielokolorowa mozaika była pierwszym co zobaczył Shannon po wejściu do luksusowej izolatki.
-Matko przenajświętsza, skrzacie, co tu się dzieje? Pomyliłem sale?- Krzyknął od progu, widząc Vanję zajętą oglądaniem jakiegoś serialu w telewizji.- Robisz korespondencyjny kurs układania bukietów?- Krzywiąc nos, zaatakowany duszącą wonią kwiatów, podszedł do łóżka i cmoknął dziewczynę w nadstawiony specjalnie policzek.
-Skąd. To Jay dostał szału, przysłał mi to dziś rano.- Zatoczyła ręką koło.- Zupełnie, jakby miał wyrzuty, że muszę tu leżeć jeszcze przez dwa tygodnie.
-Albo nabroił coś i mu głupio.- Shann usiadł na przysuniętym do łóżka krzesełku.- Kurwa, dlaczego dają odwiedzającym takie niewygodne stołki?- Pokręcił się w miejscu.- Tak jakby chcieli, żeby wyszli, zanim rozboli ich dupa.- Zdjął z ramienia niewielki plecak, z którym przyszedł i wyjął z niego litrową szklaną butelkę. Podał ją Vanji. Podniosła ją do oczu i oglądała pod światło.
-Co to?
-Sok owocowy, ręcznie wyciskany. Cedziłem przez sitko, żeby nie było w nim frędzli.- Shannon uśmiechnął się z zakłopotaniem.- Pomyślałem, że będzie zdrowszy od tych kupnych.- Wskazał stojący na stoliku karton z sokiem z kaktusa.
-Jesteś przesłodki, Shannie.- Van uścisnęła mu dłoń.- Szkoda, że Jay... Zresztą, mało ważne.
-Nie lubię być "słodki", skrzacie. Słodki może być szczeniaczek, a nie zarośnięty facet po czterdziestce.
-Więc jesteś wielki. Może być?- Van zaśmiała się i skrzywiła lekko, kładąc dłoń na brzuchu.
Shannon pochylił się w jej stronę.
-Coś cię boli? Zawołać lekarza?
-Nie nie, to tylko rana pooperacyjna. Ciągnie.- Wyjaśniła.
-Jezu, wiesz, z czym mi się to skojarzyło?
-Z Jenny?- Vanja nie mogła opanować śmiechu: chichotała, jednocześnie pojękując i przyciskając lewą dłoń do opatrunku.
-Ma już następczynię.- Sprostował.
Dopiero teraz zauważył coś połyskującego na jej serdecznym palcu. Obrączkę. Jeszcze wczoraj jej nie było, mógłby przysiąc, że nie widział u Van żadnej biżuterii. Wziął jej rękę, podniósł do oczu i przyjrzał się dokładnie bogato grawerowanemu cacku. W metalu, zdaje się platynie, połączonej z białym złotem, widać było delikatne wzory: łacińskie napisy, przeplatane rysunkiem triady, symbolem, który raczej nie powinien się tu znaleźć. Postanowił nie komentować tego ostatniego.
-No no, Księciunio zaczął poczuwać się do roli pana męża.- Stwierdził, cmokając z udawanym zachwytem: dla niego obrączka była zbyt krzykliwa, przesadzona. Był zwolennikiem prostoty.
-Lepiej późno, niż wcale.- Van podniosła rękę na wysokość piersi i pozwoliła jej opaść bezwładnie na posłanie.- Tyle, że z tym czymś moja dłoń waży pewnie z tonę. Jay zawsze robi wszystko z takim rozmachem? Aż boję się o uszy w przypadku, gdyby umyślił sobie kupić mi kolczyki.
-U niego łańcuszek na szyję miałby pewnie oka wielkości kółek od dziecinnego roweru.- Shann podłapał żart i dołożył swoje. Widok rozluźnionej, wesołej Van był dla niego o wiele ważniejszy, niż odrobina prześmiewek z Jareda. Tym bardziej, że przedmiot drwin był daleko, i katował się mającymi go odchudzić ćwiczeniami, połączonymi z głodówką. Ot, przygotowania do roli w kolejnym filmie.- Wiesz, że ten oszołom nic ostatnio nie je? Żłopie tylko wodę, wstaje nawet w nocy i wisi pod kranem.- Zmienił temat, nawiązując do myśli.
-Wiem.- Vanja spoważniała i wyglądała teraz na zmartwioną.- Prosiłam go, żeby nie przesadzał, ale mówi, że ma mało czasu na zrzucenie paru kilogramów. Przecież w ten sposób zrobi sobie krzywdę. Kogo on ma grać, anorektyka?
-Tranzwestytę. Chorego na AIDS. Ale wiesz co?- Shannon znów zaczął się śmiać.- Oni chyba pomylili role.
-Tak? Dlaczego?
-Powinien grać pedofila.
-I to mówi ktoś, kto bierze do łóżka o połowę od siebie młodsze partnerki.- Odpowiedź Vanji pozbawiona była wesołości.
Shannon poczuł się głupio: przestał się śmiać i zakaszlał, udając, że coś wpadło mu do gardła.
-Przynajmniej są pełnoletnie.- Znalazł wreszcie odpowiednią ripostę, choć nawet ona brzmiała w jego uszach cieniutko.
-Czy to jakaś różnica? W porównaniu do ciebie są jak dzieci. Większość z nich wie o życiu tyle, ile ja wiedziałam, idąc do łóżka z twoim bratem: prawie nic.- Kobieta nie odrywała od niego oskarżycielskiego wzroku.- Myślałeś kiedyś, co im w ten sposób demonstrujesz? O tym, że potwierdzasz stereotyp bogatego gościa w średnim wieku, uganiającego się za dwudziestkami po to, żeby poczuć się młodziej?
-Nie robię tego, żeby się odmłodzić.- Shann natychmiast zaprotestował.- Lubię większość z dziewczyn, z którymi się widuję, nigdy nie ma ich więcej, niż jedna w jednym czasie, nie okłamuję ich, nie piszę bajek o tym, że będziemy żyć długo i szczęśliwie. Wiedzą, na co idą: na trwający ileś tam romansik.- Odsunął się na oparcie krzesła.- Już kiedyś o tym rozmawialiśmy, skrzacie, pamiętasz? Wzajemne przysługi.
-A jeśli któraś z tych dziewczyn zakocha się w tobie, co zrobisz?- Vanja drążyła temat z uporem, który do niej nie pasował.
-Wyczuwam, gdy zaczyna być gorąco, i zrywam znajomość.- Shannon popatrzył na Van z ukosa.- Hej, czy mi się wydaje, czy zaczynasz się tu nudzić? Nadmiar wolnego źle na ciebie działa, skrzacie, zaczynasz myśleć o głupotach.- Znów otworzył plecak i wyjął z niego trzy grube tomiska w złoconej, twardej oprawie o barwie amarantu.- Może sobie poczytasz?- Podał jej jedną z książek: na jej obwolucie widniała złota podobizna ukazanego z profilu, półnagiego mężczyzny z rewolwerem w uniesionej ręce.
-"Mroczna Wieża" w trzech tomach? Nie wiedziałam, że wydawali ją w ten sposób.- Van obejrzała okładkę ze wszystkich stron.- Ale już ją czytałam, Shannie.
-To niewielka seria, ledwie kilkanaście kompletów, ale King oddał mi ten po tym, jak zagroziłem, że będę mu śpiewał pod oknami. I tak miał drugi.- Shannon wyszczerzył się w dumnym uśmiechu.- Podobno zawiera fragmenty, których nie ma w oficjalnych wydaniach.
-Pojechałeś po to do Stephena Kinga?- Oczy Vanji zrobiły się ogromne ze zdziwienia.
-Nie musiałem. Poszukałem w internecie i dowiedziałem się, że coś takiego jest. Dostałem od kogoś jego numer, zadzwoniłem, umówiłem się na pogaduchy przez Skype. Zakręciłem gościa i przyznał, że ma dwa komplety tego wydania. Poprosiłem o odsprzedanie jednego. Z początku się opierał, ale jak dałem popis wokalny i obiecałem, że przylecę do Maine i rozbiję namiot w jego ogrodzie, zmiękł. Przysłał mi książki kurierem.- Nim skończył mówić, Vanja zanosiła się śmiechem, aż łzy pociekły jej z oczu. Sam zaczął się śmiać na wspomnienie przerażonej miny Kinga, zmuszonego wysłuchać jego śpiewu.
-Shannie, jesteś po prostu niesamowity.- Van uspokoiła się trochę, wytarła policzki i popatrzyła na niego zawadiacko.- Jak mawiał jeden z bohaterów "Wieży", potrafiłbyś namówić diabła, żeby podpalił sobie dupę.
-A propos dupy: moja już jest zdrowo odciśnięta i obolała.- Shannon podniósł się i rozmasował pośladki.- Będę spadał, skrzacie. Muszę zadbać o życie osobiste i zawodowe, mam spotkanie w sprawie wywiadu. Odkąd Jerry jest zajęty filmem, rozmowy z mediami są na mojej głowie.- Zburzył jej włosy na czubku głowy.- Przez dwa dni mnie nie będzie, ale wpadnę do ciebie w weekend, o ile będziesz chciała.
-Jasne, że tak. Z tobą mogę przynajmniej porozmawiać o czymś innym, niż ilość lajków pod zdjęciem, na którym śpię i ledwie mnie widać.
Przez chwilę patrzyli na siebie porozumiewawczo, potem Shannon prychnął i pokręcił głową.
-Dobra, nie komentuję, bo jeszcze zlajkujesz moją wypowiedź.- Schylił się, cmoknął Van w policzek i westchnął.- Idę dopełnić obowiązków, a ty czytaj.
-Trzymaj się, Shannie, i dziękuję.
Mrugnął w odpowiedzi i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi sali.
Po południu, już po powrocie do domu, zrobił sobie kilka kanapek i siadł na łóżku z laptopem na kolanach. Rzadko odwiedzał portale społecznościowe, nie był zbytnim zwolennikiem tego typu kontaktowania się z ludźmi, ale był ciekaw, co takiego pozamieszczał na nich jego brat.
Chwilę trwało, nim przypomniał sobie login na swoje konto.
-No tak. No kurwa.- Sapnął z oburzeniem na widok pierwszego zdjęcia, które ukazało się, jako dodane przez Jareda. Widać na nim było część pokoju, w którym Vanja dochodziła do siebie po operacji, jeszcze bez stojących wszędzie kwiatów. Ona sama leżała z głową odwróconą w lewo, tak, że nie widać było dokładnie jej twarzy, z włosami rozsypanymi na poduszce i wetkniętą pod policzek pięścią. Spała. W dużym łóżku, pod kremową pościelą, wyglądała na drobniejszą, niż była w rzeczywistości: żywy obraz bezbronności i kruchości.
Shannon wydął usta, nie widząc pod zdjęciem żadnego podpisu i rozwinął okno z komentarzami: dziesiątki podobnych, jednakowo pełnych współczucia zdań, przeplatanych życzeniami powrotu do zdrowia.
Przewijał stronę, zatrzymując się przy każdym zdjęciu Van i czytając to, co było pod nimi napisane, i coraz bardziej gotował się ze złości: w dwóch przypadkach na sześć zamieszczonych zdjęć podpis Jareda namawiał odwiedzających jego profil do kupna czegoś związanego z zespołem, lub z samym Jerrym. To było tak normalne, tak podobne do młodszego Leto, który wydawał się kierować w życiu jedną zasadą: jeśli możesz wycisnąć z ludzi kasę, rób to. W taki czy inny sposób, zapominając o dobrym smaku i przesadzie.
Shann odłożył niedojedzoną kanapkę: stracił apetyt. Czuł się zdegustowany i oburzony.
Słysząc hałas na dole odstawił laptop i zbiegł na parter: Jared znów wisiał pod kranem i pompował w siebie wodę, jak spragniony wędrowiec po przebyciu pustyni. Shannowi przez głowę przeleciała myśl, że zamiast wody z kranu powinna lecieć forsa, którą Jerry łykałby z nie mniejszą ochotą.
-Co ty odwalasz, człowieku?- Rzucił zaczepnie, stając za jego plecami.
-Piję, a co?- Jerry spojrzał na niego ze zdziwieniem.
-Nie mówię o tym, tylko o pieprzonych fotkach z kliniki. Po jaki chuj zamieszczasz je w sieci?
-Od kiedy to twój problem, Shann? Ludzie chcą wiedzieć, co mi szkodzi rzucić im trochę informacji? Przynajmniej nie tracą zainteresowania.- Jared wzruszył lekceważąco ramionami: dla niego sprawa była prosta i jasna.
-Czytałeś komentarze?- Shannon podparł się pod boki. Choć był odrobinę niższy od brata, w tej chwili wydawał się nad nim górować.
-Kilka, a co?
-Ja przeczytałem wszystkie, łącznie z pytaniami o to, jakie prochy brała Van, albo czy udało jej się rzucić kokę.- Nabrał powietrza w płuca.- Czy dla ciebie istnieje jakakolwiek świętość, czy będziesz próbował zarobić na wszystkim?
-Zarobić? O czym ty, do chuja, mówisz?- Jared oderwał się od kranu.- Czy ja sprzedaję jakieś foty? Na tych, co wrzuciłem, prawie nic nie widać, o co się czepiasz?
-O to, że dla ciebie każdy powód dobry, żeby żerować na ludziach.- Shannon uniósł ręce i z satysfakcją zauważył, że ten niewinny ruch przestraszył brata.- Kupcie moje koszulki, kupcie breloczki, kupcie to, co wysrałem tydzień temu, bo jestem taki biedny i nieszczęśliwy, moja żona jest po operacji, każdy cent pomoże w jej leczeniu.- Ironizował, naśladując głos Jareda.- Ciekawe tylko, dlaczego nie napisałeś, że zostawiłeś ją kiedyś i miałeś w dupie, a teraz udajesz strasznie zakochanego. Sam jestem ciekaw, jakie byłyby komentarze.
-Niczego nie udaję.- Jared warknął, wyprowadzony z równowagi.- Odpierdol się od nas, dobra? Znajdź sobie jakieś zajęcie, bo ja wiem, zacznij pisać książkę, tańczyć lambadę czy coś.- Zaproponował.- A jeśli napiszesz gdzieś o Van, cokolwiek, napomkniesz o przeszłości...- Zawiesił głos, nie kończąc.
Shannonowi rozbłysły oczy.
-Tu cię mam.- Powiedział ze złośliwym uśmiechem.- Trzęsiesz dupą na myśl, że ktoś mógłby się dowiedzieć, jaki z ciebie kutas. Wymyśliłeś piękną bajkę o tym, że skrzat stracił pamięć i został wywieziony za granicę przez wstrętną matkę, a ty, niebożę, szukałeś jej przez lata.
-To był pomysł Van, nie mój.- Jared usiłował się wtrącić, ale brat zgromił go wzrokiem. Wolał się zamknąć, niż narażać, doskonale pamiętał cios, jaki Shann wymierzył mu całkiem niedawno, a nie był wtedy tak wkurzony, jak teraz.
-Ciekawe, dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, co znaczyły te wszystkie laski, z którymi się prowadzałeś. Ba, ty się nawet zaręczyłeś! Pewnie miałeś akurat przerwę w poszukiwaniach, co?- Shann odetchnął kilka razy, powoli uspokajając nerwy, dokąd nie opanował się na tyle, żeby nie mieć chęci skopania chudego dupska Jareda.- Posłuchaj mnie teraz, braciszku: od tej chwili nie zamieścisz ani jednego zdjęcia skrzata, nawet takiego, na którym widać będzie tylko czubek jej małego palca. To nie jedna z twoich byłych i nie zależy jej na byciu na językach.
-Skąd możesz wiedzieć, czego chce a czego nie?
-Bo mi o tym mówiła! Nie chce być sławna, nie chce opędzać się od paparazzich za każdym razem, gdy wyjdzie z domu!- Shann odszedł na kilka kroków, rozejrzał się po kuchni, nie dowierzając, że ktoś może być takim ciulem, jak Jared.- Potrafisz zrozumieć, że ta dziewczyna chce mieć spokój? Czy już tak wsiąkłeś w bycie ósmym cudem świata, że zapomniałeś, jak to jest, gdy nikt nie piszczy na twój widok i nie zdziera z dupy majtek?
-Jakbyś sam z tego nie korzystał.
-Korzystam, co w tym złego? Ale ja nie robię sztucznego szumu wokół swoich dup, a już na pewnie nie robiłbym takich akcji, jak ty.- Z agresji przeszedł na inny ton, próbując wytłumaczyć Jaredowi niestosowność jego zachowania.- Ta dziewczyna przeszła więcej, niż my dwaj razem przejdziemy kiedykolwiek. Miała wypadek, o mało nie umarła. Nigdy nie pozbędzie się efektów upadku z okna. Co jeszcze chcesz jej zrobić, Jerry? Zmusisz ją, żeby tańczyła jak małpa na sznurku, bo to pasuje do twojego image`u? Zrobisz z niej kolejną plastikową lalę, uśmiechającą się drętwo do obiektywów kamer? Każesz mówić, że modli się o pokój na świecie i ochronę lasów tropikalnych? -Shannon wyliczał kolejne pomysły, jakie przyszły mu do głowy.- A jak będzie w ciąży, wsadzisz jej aparat między nogi i podpiszesz fotkę " Tam w środku siedzi mój dzieciak" ?- Shannon westchnął, widząc, jak Jared krzywi się z niechęcią. Może coś wreszcie do niego dotarło?- Jerry, nie zmuszaj skrzata do stania się kimś, kim nie chce być. Choć raz, do chuja, uszanuj to, że ktoś może mieć inne priorytety, niż ty. Ta dziewczyna cierpi, nie widzisz tego? Chciałaby cię uszczęśliwić, ale za wiele od niej wymagasz.- Zamilkł, dając bratu czas na przyswojenie tego, co powiedział.
-Skończyłeś?- To było wszystko, co usłyszał w odpowiedzi. Skinął głową, nie mając już ochoty otwierać ust. Jeśli teraz Jerry nie pojmie, że idzie w złym kierunku, pozostanie tylko jedno wyjście: narobić mu koło pióra i wyjawić, że olał "ukochaną żonę" wtedy, gdy najbardziej go potrzebowała.
I rozpętać następną burzę wokół Van, pomyślał natychmiast, może nawet gorszą niż szum, jaki robił wokół niej Jared.
-Wiesz Jerry, coś mnie zastanawia.- Powiedział po chwili.
-Mhm?- Jared rzucił mu obojętne spojrzenie, jakby wcale nie był zainteresowany rozterkami brata.
-W którym momencie twoje jaja zostały zastąpione maszynką do liczenia pieniędzy.- Po tych słowach Shannon odwrócił się i wyszedł z kuchni, czując nieodpartą potrzebę odseparowania się od brata. Znów miał wrażenie, że pod skórą Jerrego kryje się ktoś obcy, zachłanny, głodny najmniejszego nawet przejawu uwielbienia ze strony reszty świata. I dążący do celu po trupach, za każdą cenę, jaką inni musieliby zapłacić.

- To ja!- Shannon wpadł jak bomba do izolatki, ledwie wyhamowując za drzwiami tuż przed nosem lekarza, który rozmawiał z nim i z Jerrym w dniu przyjęcia Van do kliniki.- Przepraszam, doktorku.- Wyszczerzył się do niego radośnie.- Mam wyjść?
-Nie, proszę zostać.- Lekarz wyminął go z taką miną, jakby natknął się na coś przejechanego przez samochód.- Ale proszę zachowywać się ciszej, to nie wesołe miasteczko.- Rzucił zza progu i zamknął za sobą tak cicho, jakby zamykał wieko trumny.
-Taa, proszę chodzić na paluszkach i nawet nie pierdnąć.- Wykrzywił się, parodiując pełną wyższości twarz mężczyzny.- Co tam, skrzacie, lepiej ci dziś? Wolno ci już wstawać?- Podszedł do łóżka i przywitał się z Vanją.
Była nieco blada, oczy miała podkrążone i nie wyglądała dobrze.
-Oj, dzieciaku, nie wyspałaś się?- Spytał, przyciągając sobie niewygodny stołek: nogi krzesła zapiszczały nieprzyjemnie na linoleum.
-Odstawiają leki przeciwbólowe.- Wyjaśniła.- Boją się, że mój organizm uzależni się od nich, więc muszę trochę pocierpieć. Nie boli mocno, ale męczy.- Uśmiechnęła się blado.- Co tam w domu?
-Nie wiem, dwa dni mnie nie było, wpadłem dopiero dziś w południe.- Rozejrzał się ze zdziwieniem.- Hej, gdzie wieńce, znaczy kosze?- Poprawił się szybko. Tam, gdzie trzy dni wcześniej poustawiane były kwiaty, teraz jaśniała wolna przestrzeń. Został tylko bukiet czerwonych róż na stoliku.
-Poprosiłam, żeby je zabrali, dusiłam się od ich zapachu.- Nacisnęła jeden z przycisków na panelu przy łóżku: wezgłowie zaczęło podnosić się powoli do pionu, aż zmieniło się w pochylone nieco oparcie. Vanja poprawiła się i okryła lekką kołdrą po pas.- Za kilka dni wyjdę na pierwszy spacer, uwierzysz? Na wózku, ale zawsze to coś. Tak mi tęskno za świeżym powietrzem, że mogłabym nawet spać na dworzu.
-Tak? Powiedz kiedy, przyjdę i powożę cię po parku.- Shannon wskazał kciukiem za siebie, na okno, za którym rozciągał się rekreacyjny teren kliniki, oddzielony od świata wysokim płotem.
-O tak, i będziesz gnał po alejkach całym pędem, hamował z piskiem opon i wydzierał się na każdego, kto idzie wolniej? Już z tobą jeździłam.- Van zaczęła się śmiać, wspominając kilka ich wspólnych wypraw samochodem.- Nie, dzięki, zdam się na Jaya.- Spojrzała na stolik, potem na Shannona.- Masz może sok? wiesz, ten wyciskany, bez frędzli.
-Jezu, zapomniałem.- Shannon palnął się otwartą dłonią w czoło.- Tak się zająłem ciastkami, że sok wyleciał mi z głowy.
-Jadłeś ciasteczka?
-Piekłem.- Shann zarumienił się po uszy.- Tak mnie jakoś napadło.
-I zjadłeś wszystkie sam...- Vanja odezwała się z ponurą miną.- A ja siedzę tu, karmiona dietetyczną pastą, i wzdycham tęsknie za czymś, co ma choć odrobinę smaku.
-Nie, przyniosłem trochę.- Szybko wygrzebał z plecaka pudełko wypełnione jego wypiekami. Wybrał dziesięć najbardziej udanych ciastek, choć ich kształt daleki był od tego, jaki widniał na zdjęciu pod przepisem. Powinny być okrągłe, a tymczasem te, które wyjął z piekarnika, rozlały się i w większości posklejały razem, a czekoladowe okruchy, zamiast pozostać w swojej formie, zmieniły się w brązową breję. Ani myślał przyznać się do tego, że zdejmował ją z wierzchu każdego ciastka, ostrożnie obmywał je pod bieżącą wodą a potem suszył w nagrzanym piekarniku. Wyszły, jak wyszły, trochę twarde, ale nawet smaczne, co stwierdził, kończąc bodajże kilkunaste.
-Dawaj.- Vanja zabrała mu pudełko i otworzyła je szybko. Przez krótką chwilę miała bardzo, bardzo sceptyczny wyraz twarzy, zaraz jednak zmienił się na błogi, gdy tylko wciągnęła w nozdrza roznoszący się po pokoju zapach czekolady i kokosowych wiórek.- Jezu, Shannie ja cię normalnie ozłocę.- Chwyciła w dłoń ciastko i wgryzła się w nie... a raczej, próbowała się wgryźć, bo okazało się być twarde jak beton. Cudem udało jej się odłamać jeden z nieforemnych kantów ciastka i zaczęła go żuć.
Shannon miał ochotę zapaść się pod ziemię, ale udawał, że wszystko jest w porządku. Obejrzał swoje dłonie, potem rzucił spojrzenia na leżącą na stoliku książkę, jeden ze zdobycznych tomów tego czegoś, co Van miała w swojej kolekcji.
-I jak, znalazłaś jakiś nowy kawałek?- Spytał, wskazując na wolumin.
-Tak. Rozbudowany fragment rozmowy z Walterem i pikantną scenę z demonem z mówiącego kręgu. Wcześniej ich nie było.- Odparła. Jej słowa były odrobinę niewyraźne a z ust wypadło jej kilka okruchów ciastka. Strzepnęła je z kołdry z przepraszającym uśmiechem.
-Spoko, ja też często wyglądam jak świnia, a jak jeszcze obleję się zupą...- Machnął ręką.
Vanja spojrzała na niego z wyrzutem.
-No dzięki.- Wzięła ze stolika butelkę z wodą mineralną i wypiła kilka łyków.- Czasami żarciki nie wychodzą, prawda?- Dodała, zanim zdążył się poprawić.
-Czasami nic człowiekowi nie wychodzi.- Shannon westchnął, mając na myśli tak nieudany żart, jak i nieudane ciastka, które po wysuszeniu zmieniły się w coś, czym można z powodzeniem zabić.- Wiesz, że dziś mam wywiad?
-Mówiłeś ostatnio.- Vanja oparła głowę o poduszkę za plecami.- O której?
-Wpół do szóstej.- Shann zerknął na zegar, wiszący nad drzwiami: była czwarta. Za godzinę musiał być w studiu, inaczej nie zdążą dograć wszystkiego i przygotować konkretnych pytań. Jeśli się spóźni, Jerry będzie wściekły, bo sam musiał jechać na plan i zostawił wszystko w rękach brata. Sprawy osobiste schodziły w takim momencie na drugie miejsce: teraz Shannon musiał myśleć przede wszystkim o zespole i jego przyszłości.- Będę się zbierał.- Wstał i odsunął krzesełko pod okno. Zerknął na pudełko z ciastkami, leżące na kolanach Van.- Możesz je wyrzucić, skrzacie. Nie obrażę się.
- Poproszę kogoś o kubek mleka i będę je moczyć. Są naprawdę smaczne.- Van uśmiechnęła się i odłożyła pudełko na szafkę.
-Zmykam, skrzacie.- Shannon ścisnął lekko jej dłoń i pochylił się, chcąc jak zawsze cmoknąć ją w policzek.
Nie planował tego, co się stało. Nawet nie myślał, że mogłoby się stać. To był przypadek, jeden z tych, które swoim zaistnieniem potrafią zmienić wszystko, przenicować, odwrócić do góry nogami. Burzą porządek, do jakiego człowiek przywykł, i kierują jego życie na nowe, nieznane tory.
Shannon chciał się tylko pożegnać, jak robił to przy każdej wizycie u Van, gdy ona, nie spodziewając się tego właśnie w tym momencie, obróciła lekko głowę w jego stronę, przez co przyjacielski pocałunek nie trafił tam, gdzie powinien. Zamiast gładkiej skóry policzka, Shannon poczuł ustami dotyk miękkich, wilgotnych warg dziewczyny, i zamarł, zaskoczony. Oboje zastygli jak posągi.W ciszy, jaka zapadła, słychać było dobiegające z korytarza głosy przechodzących nim ludzi, ich kroki, czyjś śmiech, zniekształcone odległością słowa, wzywające kogoś do izby przyjęć. Wszystko to brzmiało jak echo z innego, odległego świata.
Shannon wiedział, że powinien odsunąć się, przeprosić, rzucić jakimś żartobliwym tekstem, mającym rozładować powstałe nagle napięcie. Skomentować przypadkowe zdarzenie jednym ze swoich prześmiewczych powiedzonek, umniejszyć jego znaczenie. Zamiast tego, zdumiony niebotycznie falą gorąca, która przeszła przez jego ciało od czubka głowy do pięt, pocałował Vanję. Delikatnie nieśmiało. Pytająco.
Wpatrzony w ścianę szeroko otwartymi oczami natychmiast pomyślał: "strzeli mnie w łeb. Odepchnie, trzaśnie z liścia i powie, że byliśmy dobrymi przyjaciółmi, a ja wszystko spierdoliłem."
Przestraszył się tego: serce, które i tak biło mu teraz szybko, przyspieszyło jeszcze bardziej i zaczęło tłuc mu się w piersi jak oszalałe.
Poczuł jak usta Van rozchylają się i następna myśl, straszna, a jednocześnie idiotyczna, wyparła poprzednią: "ugryzie mnie. Użre do krwi, żeby odechciało mi się wygłupów."
Nie ugryzła go. Odpowiedziała pocałunkiem równie łagodnym jak ten, którym ją obdarzył.
Shannon sapnął ze zdziwienia i zamknął oczy. Z myślą "nie rób tego, debilu!", dotknął końcem języka ust Vanji, Ośmielony sięgnął dalej, napotkał jej język, zawahał się. Czuł jej oddech, pachnący upieczonym przez niego ciastkiem, usłyszał jęk i zdał sobie sprawę z tego, że chrapliwy dźwięk pochodził z jego gardła.
Całkiem zapomniał, gdzie jest. Oszołomiony, zaskoczony, nie spodziewający się tego, co właśnie miało miejsce, stał pochylony nad Vanją, oparty drżącymi rękami o jej szpitalne łóżko, zupełnie oderwany od rzeczywistości. Całował, i chciał robić to w nieskończoność, szczeniacko zachwycony dawno zapomnianymi odczuciami.
To Vanja przerwała ich niespodziewaną pieszczotę: odepchnęła go łagodnie, ale stanowczo: z żalem odrywał się od jej ust.
-Idź już, spóźnisz się.- Powiedziała miękko. Uśmiechała się ciepło, patrząc na
Shannona promiennym, jasnym spojrzeniem, pozbawionym odrobiny złości czy żalu o to, co zrobił.
Gapił się na nią przez chwilę z nieprzytomnym uśmiechem, zanim ochłonął na tyle, by stać go było na bardziej inteligentny wyraz twarzy.
Zapewne później, na spokojnie, zacznie żałować swojej bezmyślności, może nawet obieca sobie, że "nigdy więcej", ale teraz, w tym momencie, był po prostu szczęśliwy.
-Będziesz oglądać?- Spytał cicho, odzyskując mowę.
-Będę, Shannie.- Kiwnęła głową.- Leć już.
Wychodząc na miękkich nogach z izolatki nie miał odwagi, żeby się obejrzeć.

                                                               *****

Dotarłam do momentu, który siedział zapisany w zeszycie i czekał na swoją kolej. Bardzo spieszyło mi się do rozdziału, w którym go zamieszczę, dlatego pisałam jak nawiedzona. Teraz trochę zwolnię, pomyślę, co dalej, choć większość akcji już mam w głowie.
I niech nikomu nie przychodzi do głowy myśl, że teraz będzie miodnie, cudnie i romansowo. Jeden przypadkowy pocałunek może być tylko... jednym przypadkowym pocałunkiem.

Wciąż czekam na więcej komentarzy, i wciąż spotyka mnie zawód. Czy moje opo to taki badziew, że żal Wam skreślić choć jedno, dwa słowa? Z punktu widzenia autora bloga, popartego tym, co wiem z rozmów z innymi autorami, podobna postawa czytelników to rzecz przykra. Ale dobra, przejdę nad tym do porządku i już nie będę prosić o komentarze. To był ostatni raz, kiedy to zrobiłam.
Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz