It`s not my way.

środa, 27 lutego 2013

Sludianka.

Jared patrzył, jak Van wrzuca ubrania do walizki, nie tyle pakując je, ile upychając byle jak: dwie pary dżinsów, bluzy, koszulki, bieliznę...
-Kochanie, powinnaś jeszcze raz przemyśleć swoją decyzję. Nie możesz działać impulsywnie.- Próbował wytłumaczyć jej, że pośpiech to najgorsze z możliwych wyjść.- Wiem, że jesteś smutna, i że chcesz znaleźć się tam jak najszybciej, ale ja nie mogę jechać. Mam pracę.- Rozłożył bezradnie ramiona.- Poczekajmy trzy, cztery dni, pospieszę się i skończę przynajmniej to, co najważniejsze, wtedy polecimy.
-Za cztery dni może być za późno.- Dziewczyna zamknęła walizkę.- Jay, moja babcia umiera, i nie obchodzi mnie nic poza tym, żeby przy niej być. Zarezerwowałam bilety na lot, załatwiłam połączenie do Sludianki. Nie możesz odłożyć pracy na kilka dni?- Popatrzyła na niego pozbawionymi blasku oczami. Od ubiegłego wieczoru płakała prawie bez przerwy, budząc się nawet w środku nocy tylko po to, żeby od nowa wylewać łzy. Zresztą, prawie wcale nie spała, zapadała tylko w krótkie drzemki. Wyglądała źle, była blada, wymięta, włosy miała w nieładzie.
-Nie, Van. Nie mogę. Opłaciłem ludzi, którzy poświęcą mi swój czas.- Wyjaśnił spokojnie, wewnątrz czując rosnącą irytację.- Rozumiem, że to dla ciebie ważne, Kruszynko, oczywiście, że rozumiem, ale ty musisz też zrozumieć mnie: jestem odpowiedzialny za tyle spraw, których nie mogę zaniedbać, że samo myślenie o nich mnie przeraża. Jedna pomyłka, jeden błąd, i leżę.
-Jay, czy ta cholerna praca jest dla ciebie ważniejsza ode mnie?
-Nic nie jest ważniejsze od ciebie, Van.- Zaprzeczył szczerze. Naprawdę żona była dla niego wszystkim, choć często nie zachowywała się tak, jak powinna. Sprawiała kłopoty, tak jak w tej chwili, odrzucając jego argumenty i upierając się przy swoich.- Kochanie, nie jest pewne, czy nawet lecąc dziś zdążysz pożegnać babcię. Sama mówiłaś, że może umrzeć w każdej chwili, więc...
-Więc co, mam machnąć na nią ręką?- Vanja stanęła przed nim, zadzierając głowę: w oczach miała coś dziwnego, jakiś obcy, zimny wyraz, który pojawił się w nich po raz pierwszy.- Jeśli nie zdążysz się spakować, lecę sama.
-Nie puszczę cię samej na drugi koniec świata, wybij to sobie z głowy.
-Więc zbierz swój chudy tyłek i leć ze mną! To twój zakichany obowiązek, Jay!- Dziewczyna krzyknęła na niego, zaciskając dłonie na połach jego koszuli.- Jesteś moim mężem, potrzebuję cię, chcę, żebyś był obok mnie na pogrzebie dziadka, żebyś pomógł mi przez to przejść!
-Nie podnoś na mnie głosu.- Jay złapał ją za nadgarstki, ścisnął je i odsunął od siebie ręce Van.- Oczywiście, że ci pomogę, ale za trzy dni. A teraz idź, zadzwoń na lotnisko i zmień rezerwację na piątek.- Wskazał głową leżący na komodzie telefon żony.- Bez dyskusji. Mówiłaś, że babcia jest nieprzytomna a lekarze twierdzą, że się nie przebudzi. I tak z nią nie porozmawiasz, Van, a musisz pamiętać, że nasze życie toczy się dalej.
-Pocałuj. Mnie. W dupę.- Vanja wyrwała mu się, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.- Nie zatrzymasz mnie, Jay, chyba, że mnie zwiążesz. Lecę, a jeśli ty wolisz swoją pracę, to od dziś sypiaj ze swoją pracą i ludźmi, których opłaciłeś. Ty paniał ?- Wybiegła z pokoju.
-Ciebie też opłacam, uparta krowo.- Mruknął do siebie, wściekły.- Byłaś goła, jak cię znalazłem, bez domu, więc okaż, kurwa, że doceniasz to, co ode mnie dostajesz.
Nie miał najmniejszego zamiaru nigdzie jechać, tłuc się przez kilkanaście godzin w drodze, siedzieć pół doby w samolocie, potem wlec się na syberyjskie zadupie. Marznąć, wysłuchiwać niezrozumiałego języka, zastanawiać się, czy to, co mówią, dotyczy jego osoby. Znosić ciągłego hałasu, bieganiny, być przestawianym z kąta w kąt. Jeszcze bardziej nie chciał tkwić w samym środku żałoby, i jeśli praca mogła uwolnić go od konieczności towarzyszenia żonie, ani myślał tego nie wykorzystać.
Niech leci, pogrzebie dziadka, pewnie razem z babcią, i wraca. Będą mieli sporo do porozmawiania. O tym, co Jared ma robić z pracą i ludźmi, którym płaci ciężko zarobione pieniądze.
Vanja gówno wiedziała, nie miała pojęcia, ile wysiłku kosztuje utrzymanie się w biznesie, w którym na każdym kroku czyhają dziesiątki młodszych konkurentów, gotowych zająć twoje miejsce. Gówno wiedziała o czymkolwiek, prócz gotowania, łażenia po domu i rozkładania nóg. Choć w tym ostatnim była lepsza od wszystkich lasek, jakie miał.
-Jay, nie chcę lecieć sama. Proszę.- Nawet nie zauważył, kiedy wróciła do pokoju. Znów stała przed nim, dla odmiany z błagalną miną i pełnymi łez oczami.- Będę potrzebowała wsparcia.
Wściekłość Jareda zmalała, potem znikła: widok zbolałej Van  poruszył w nim coś w rodzaju wyrzutów sumienia, choć nadal nie zamierzał ustąpić. Był człowiekiem, który ustalając coś z sobą nie myślał zmieniać decyzji. A już na pewno nie zamierzał robić tego z powodu śmierci ludzi, którzy się z niego naśmiewali.
W przypływie geniuszu pomyślał, że ma okazję zrobić coś pożytecznego: nauczyć Vanję, że uległością wygra u niego więcej, niż kłócąc się i krzycząc. Ale i tak nie poleci z nią na tę cholerną Syberię. Miał obowiązki i zamierzał je wypełnić. Jeśli żona będzie się boczyć, obłaskawi ją później.
-Naprawdę nie mogę, Kruszynko. Naprawdę.- Westchnął i objął ją ramionami.- Leć, dołączę do ciebie za kilka dni. Obiecuję.- Tyle mógł ustąpić: może nawet nie będzie musiał nigdzie lecieć i problem rozwiąże się sam.
-Jay, potrzebuję cię teraz! Czy naprawdę tak ciężko ci to pojąć? Chcę, żeby ktoś trzymał mnie za rękę w samolocie, był przy mnie przez cały czas! Wiem, czuję, że mogę się załamać, bo dziadkowie zastępowali mi rozdziców i byli dla mnie bliżsi, niż matka i ojciec.
-Boże, no to zabierz z sobą Shannona, i tak na nic mi się teraz nie przyda!- Rzucił pierwsze, co przyszło mu na myśl.- On w sam raz nadaje się na ściereczkę do wycierania łez.- Puścił Vanję, mając w głowie nagły, jasny i prosty plan: wyśle brata, a sam spokojnie zajmie się w tym czasie pracą i robieniem porządku na pierdolonych plotkarskich forach. Zagrozi administratorom sądem, oskarży o coś, co ich przestraszy i dzięki czemu wyznania młodych cichodajek znikną bezpowrotnie.
Nie mógł wyjść z podziwu nad kurewskim charakterkiem tych pojebanych pizd: chciały się rżnąć, były gotowe zdejmować majtki przez głowę, a potem wypisywały kłamstwa na jego temat, zamiast okazać mu wdzięczność. Ale zrobi z tym porządek. Przestaną mu bruździć. Shann będzie mógł do woli przeszukiwać strony, nic nie znajdzie.
-Jay, to ty powinieneś ze mną jechać, nie Shannie. Ty jesteś moim mężem.
-A Shann moim bratem, poświęci się.- Uszczęśliwiony własną pomysłowością pocałował żonę w czoło i uśmiechnął się dobrotliwie.- Pogadam z nim. A za trzy dni wsiądę w samolot i do was dołączę.

Shannon ustąpił. Nawet nie starał się przekonywać brata, że jego pomysł jest idiotyczny. Zgodził się, wysłuchawszy Jerrego, bo mimo wszystkich rzeczy, które powiedziała Vanja, nie potrafił odmówić jej pomocy.
Nie miał wiele do pakowania: część swoich rzeczy już poskładał w walizkach, wywleczonych z głębi pokaźnej szafy z myślą o jak najszybszym opuszczeniu domu, w którym mieszkał przez tyle lat. Tak było lepiej, i w tym Van miała rację. Wszystkim ulży, gdy Shann opuści wspólne gniazdko i zacznie żyć na własną rękę. Nie był tu już mile widziany i wysilając umysł potrafił zrozumieć, dlaczego. Mącił samą swoją obecnością, mieszał w głowie żonie brata, być może był w jakimś stopniu odpowiedzialny za to, że cudem poskładane od nowa małżeństwo miewa gorsze chwile. Wtykał nos w nie swoje sprawy, wtrącał się, ingerował, nie dając parze okazji, by sama rozwiązywała swoje problemy.
To skończy się zaraz po powrocie z Rosji: Shannon zamierzał rozejrzeć się za własnym domem, mieszkając chwilowo kątem albo u matki, czego wolałby uniknąć, albo u znajomego, o ile ten się zgodzi. Albo, nie chcąc prowokować plotek, wynajmie coś w centrum, dokąd nie znajdzie sobie odpowiedniej posiadłości.
Jezu, jak strasznie życie potrafi kopnąć człowieka w dupę, kiedy ten zupełnie się tego nie spodziewa. A jeśli na dodatek kopniaka wymierzy osoba, której się wierzyło, zaufało, miało się nadzieję, że w jej oczach zapala się to samo, co w twoich własnych... Wtedy ból jest jeszcze gorszy.
Jest tak silny, że w środku człowiek drętwieje,  przestając odczuwać wszystko inne. Zostaje tylko ból i poczucie niesprawiedliwości, okraszone totalnym niezrozumieniem.
Shannon opatulił się mocniej grubą kurtką, kupioną w sklepie na lotnisku, i patrzył bezmyślnie na mijane ulice Sludianki. Było bardzo wcześnie, tutejsze zegarki wskazywały parę minut po piątej rano, ale ani on, ani Vanja nie czuli się senni dzięki różnicy czasu.
Oby tylko mieli tu dobrą kawę. Ta, którą serwowali w samolocie, nie była zbyt wykwintna.
Podróż z LA była długa i męcząca: lot do Tokio, dwie godziny czekania, potem lot do Irkucka, stamtąd jazda samochodem przez syberyjskie pustkowia. Na szczęście byli już prawie na miejscu, przemierzali uliczki miasta, mijając śpiące blokowiska i okolone ogrodami dacze. Wszystko zasypane śniegiem i zamrożone na kość. Temperatura tej nocy spadła do -24, a podobno następna noc ma być jeszcze zimniejsza.
Shann zadrżał na całym ciele, gdy samochód skręcił w szeroki podjazd i zatrzymał się na podjeździe przed dwupiętrową, dużą daczą. Kilka okien na parterze było rozświetlonych: najwidoczniej czekano na przybycie gości, albo ktoś wstał, szykując się do pracy.
Kierowca wysiadł, otworzył bagażnik i pokrzykując coś po rosyjsku zaczął wyjmować bagaże. Każdą sztukę niósł na werandę i stawiał obok drzwi wejściowych, tworząc z walizek ciekawą kompozycję od najmniejszej po największą, pilnując, by nie zmyliła go różnica centymetra. Zgrabnie zwinął w rulon plik podanych mu przez Vanję dolarów, wsiadł i odjechał, sypiąc spod kół mieszaniną zmarzniętego śniegu i żwiru.
-Ale zimno.- Shann skulił się w sobie, otoczył ramionami i znów zadrżał, nienawykły do mrozów.
-Tylko proszę, Shannie, nie rób mi wstydu i nie wciskaj się w kąt przy piecu. Nie mam zamiaru tłumaczyć się za następnego Leto.- Mówiąc, Vanja wzięła go pod rękę i pociągnęła za sobą na schodki werandy. Ktoś już usłyszał, że przyjechali, i właśnie otwierał szeroko drzwi wejściowe, zza których uderzyła w przybyszy fala ciepłego, pachnącego domowym jedzeniem powietrza.
-Kąt przy piecu?
-Później ci to wyjaśnię- Dziewczyna puściła go i rzuciła się w ramiona starszej od siebie, niewiele wyższej kobiecie. Obie, jak na dany przez kogoś sygnał, wybuchnęły płaczem.
Shannon stał z tyłu, coraz bardziej trzęsąc się z zimna: choć miał na sobie kurtkę, futrzane buty i wełnianą czapkę, lodowaty wiatr wciskał się w każdą szczelinę ubrania i kąsał skórę.
Po paru minutach Vanja, już spokojna, odsunęła się od kobiety i wyciągnęła w tył rękę.
-Shannie, chodź, zanim oboje zamienimy się w bryłki lodu.
-Walizki.- Wskazał dłonią na ustawione według wzrostu bagaże.
-Pietia je wniesie. Chodź.- Pociągnęła go za sobą do środka.
Ciepło we wnętrzu holu natychmiast sprawiło, że policzki Shannona poczerwienialy i zaczęły szczypać. Zdjął kurtkę, zrzucił buty i czapkę i stanął obok Vanji, patrząc na czwórkę dorosłych, przyglądających mu się z zainteresowaniem i zaskoczeniem. Dwie małżeńskie pary, jak wiedział po pobieżnych opisach Van.
-Vania, eta kto?- Odezwał się wysoki mężczyzna koło pięćdziesiątki, ten, który wniósł do holu ich walizki.
-Eta brat mojego muża, Shannon. Moj muż...- Vanja wzruszyła ramionami i dodała coś jeszcze, ale powiedziała to tak szybko, że Shann nie wyłowił  z jej wypowiedzi żadnego pojedynczego słowa. Najpewniej tłumaczyła nieobecność Jerrego, i wyglądała przy tym na zawstydzoną.
Mieszkańcy daczy przywitali się z Shannem, po kolei obejmując go jak starego kumpla: kobiety, kuzynki Vanji, wycałowały go w rozpalone policzki.
Dziwny zwyczaj, ale nie oponował, nie chcąc wyjść na głupka.
Van rozmawiała przez chwilę ze starszą z kuzynek, wskazując kilka razy na swojego towarzysza.
-Zaraz dostaniemy kawę i śniadanie, ale najpierw przebierzemy się w swoich pokojach. Ja dostanę ten, który zajmowałam z Jayem, tobie przydzielili sąsiedni.- Dziewczyna wzięła go za rękę. Ścisnęła jego palce, jakby miała zamiar więcej go nie puścić.- O 11 jedziemy do szpitala.- W jej oczach znów pokazały się łzy.- Shannie, wiem, że dla ciebie to praktycznie obcy ludzie, nawet moja babcia, i przepraszam, że musiałeś tu...
-Cicho, skrzacie.- Odpowiedział uściskiem i łagodnym uśmiechem, który sporo go kosztował.- Po prostu zajmij się rodziną, a na mnie nie zwracaj uwagi.
-Chciałbyś.- Zdobyła się na żartobliwy ton.
-No więc, właśnie nie.- Stwierdził szczerze i westchnął. Miał ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale to nie był odpowiedni moment na rozmowę o tym, co w ich wzajemnych stosunkach uległo zmianie i jakie niesie to z sobą konsekwencje. Jedno tylko było pewne: już nie będzie tak samo.

Jared stał pochylony za plecami informatyka, zgięty w pół, z nosem prawie wetkniętym w jego włosy. Z uwagą patrzył na wszystko, co robił wynajęty przez niego młody geniusz, po pracy zajmujący się zleceniami od bogatych klientów, nie potrafiących poradzić sobie z zawiłościami poruszania się w sieci.
"Geniusz" tak naprawdę zajmował się hackerstwem, czymś, co z gruntu było nielegalne i mogło przysporzyć wielu kłopotów, ale Jared miał to gdzieś: chciał, żeby pewne rzeczy zniknęły z internetu, i zamierzał to osiągnąć. Koszty nie grały roli, jeśli w zamian miał zyskać spokój.
Już wcześniej poczynił kroki, mające zamknąć pyski rozszczekanym młodym kurewkom, które rozpisywały się na temat jego technik seksualnych. Dzięki informatykowi poznał adresy i numery telefonów większości z nich: ktoś w jego imieniu porozmawiał z nimi i wyjaśnił, czym może zakończyć się nadmierne gadulstwo, szczególnie wymyślanie kłamstw i zamieszczanie ich w internecie. Zapewne widok potężnego, niemile wyglądającego gościa wystarczył, by ze łzami w oczach obiecały więcej tego nie robić.
Głupie młode cipy.
-Gotowe.- Młody mężczyzna wyprostował się, omal nie rozbijając czubkiem głowy nosa Jareda.- Nikt nie będzie w stanie wejść na forum, nawet administrator. Przekierowałem adres strony na nie istniejący host, posługując się...- Ciągnął, ale Jared nie słuchał. Coś wpadło mu do głowy i w myślach obrabiał pomysł, przyglądając mu się ze wszystkich stron.
-A co, gdybym chciał poznać czyjś login do profilu na jakimś portalu? Nie mając żadnych danych?- Przerwał wywód informatyka.
-To byłoby raczej trudne: większość portali ma miliony użytkowników. Jeśli nie zna pan nawet nazwy tego, kogo pan szuka, nie wie, skąd pisze, z usług którego dostawcy Internetu korzysta, jaki jest jego adres IP, to dupa blada. Trzeba by prześwietlić wszystkich podejrzanych, a przecież ten ktoś może posługiwać się zmiennym adresem i podać w formularzu nieprawdziwe dane.- Młodzieniec spojrzał na Jareda z krzywym uśmiechem.- Jakaś natrętna fanka?
-Nie. Moja żona. Uważa, że jest zabawna, zakładając hasło na laptopie. Chcę wiedzieć, jako kto pisze do mnie wiadomości.- Jared z trudem przyznawał się do czegoś tak poniżającego. Widział, jak kąciki ust faceta zadrgały a w jego oczach pokazało się coś w rodzaju kpiny.- Wyjechała do rodziny, ale nie zabrała komputera.- Od razu usłyszał, jak to zabrzmiało: zupełnie, jakby Vanja uciekła od niego po awanturze, wyniosła się do matki czy kogoś tam, i spiesząc się, zapomniała o laptopie.- Jej babcia umiera.- Dodał tonem usprawiedliwienia, czerwieniąc się mimo woli.
-Dostaje pan jakieś wiadomości o niepokojącej treści, i chce pan wiedzieć, czy nie pochodzą od żony, tak? Mogę je wyśledzić, jeśli dostanę do rąk jej komputer. Złamanie hasła to pierdnięcie.
-Niepokojące treści?- Jared uniósł brwi.- Ja nawet nie mam pojęcia, co ona do mnie pisze.- Wyprostował się na całą swoją niezbyt imponującą długość.- Mam prawie milion obserwatorów, piszą do mnie tysiące wiadomości dziennie, i gdzieś w tym bełkocie ukrywa się moja żona. Chciałbym sprawić jej niespodziankę i odpowiedzieć, gdy znów do mnie napisze. Mógłbym udawać, że sam doszedłem po treści, rozumiesz. Byłaby zachwycona, a ja bardzo lubię, gdy jest szczęśliwa.- Zrobił porozumiewawczą minę.
-Czaję.- Informatyk roześmiał się, pojąwszy podtekst słów Jareda.- No dobra, daj pan tego lapka, wyczaruję wszystkie loginy, hasła i adresy poczty.
Kwadrans później siedział nad przenośnym komputerem i wpisywał na klawiaturze odpowiednie komendy. Złamanie hasła, otwierającego program, zajęło mu dwie minuty, teraz sprawdzał historię przeglądarki i strony, na których Vanja mogła używać stworzonego przez siebie profilu.
Na kartce obok siebie miał spisane to, czego już się dowiedział: dane dwóch kont pocztowych, loginy i hasła do kilku forów o luźnej tematyce, głównie dotyczącej książek, hasło do Facebooka, wreszcie do Tweetera.
Jared parsknął śmiechem, widząc nazwę, jaką Vanja sobie nadała: Black Pearl. Spodziewał się po niej czegoś bardziej oryginalnego, niż nawiązanie do koloru jej skóry. Taka nazwa pasowała do dziwki, która uważa siebie samą za na tyle ekskluzywną, by pretendować do miana "perły".
Powinna mieć prostą nazwę, najlepiej imię i nazwisko, a nie kurewski pseudonim. Gdy tylko wróci i Jared zobaczy, że do niego napisała, zwróci jej grzecznie uwagę. Nie zdradzając że wie, z kim rozmawia.
Zapłacił informatykowi umówioną kwotę, potem, w przypływie dobrego humoru, dorzucił małą prowizję, i zasiadł do przeglądania poczty Vanji.

Każda wizyta w szpitalu pozostawiała po sobie dojmujący smutek, kładący się cieniem na życiu całej rodziny. Dom, kiedyś pełen śmiechu, tupotu biegających dzieci, żartów, teraz był spokojny. Mówiono cicho, jakby to miało pomóc komukolwiek, może nawet cofnąć czas i odwrócić nieszczęście.
Babcia umierała, i nie było siły, by temu zapobiec. Jej mózg nie żył od chwili, gdy upadła na chodnik w drodze do synagogi, wyrzucona w powietrze na kilka metrów przez rozpędzony samochód. Kierowca, o dziwo trzeźwy, palił skręconego przez siebie papierosa i nie zauważył, że kawałek rozpalonego żaru upadł mu na nogawkę spodni. Poczuł to dopiero wtedy, gdy ognik wypalił dziurę w materiale i dotknął gołej skóry: mężczyzna oderwał dłonie od kierownicy, robiąc to instynktownie pod wpływem bólu. Jego wóz, masywna furgonetka, zjechał w bok i staranował idącą chodnikiem parę staruszków.
Dziadek Van zginął na miejscu, przygnieciony maską pojazdu do ściany kamienicy.
Babcia miała niebawem do niego dołączyć: uszkodzenia jej mózgu były zbyt rozległe, by mogła samodzielnie funkcjonować. Jej ciałem co kilka sekund wstrząsały drgawki, lewa stopa nie przestawała się poruszać ani na chwilę, przez cały czas zginając i prostując palce.
Właśnie to, a nie widok drobnego, pokaleczonego ciała, było najgorsze.
Vanja wyszła z sali, w której dogorywała babcia, i usiadła na krześle w korytarzu. Nie płakała, wylała wszystkie łzy podczas trzech poprzednich wizyt w szpitalu. Ale choć oczy miała suche, widać było, że cierpi.
-Trzymasz się jakoś, skrzacie?- Shann, będący przez cały czas w pogotowiu, szeptał: jemu też udzielił się nastrój wyciszenia, które opanowało rodzinę Tomashenko.
-Tak, Shannie.- Vanja zwróciła na niego pełne bólu oczy.- Dziś to zrobią. Wyłączą wtyczkę i pozwolą babci odejść.
-Będziesz chciała być przy niej, prawda?- Shann wziął Vanję za rękę: ścisnęła jego palce rozpaczliwie, jak jedyną rzecz, która pozwalała jej utrzymać się na powierzchni i nie utonąć w smutku.
-Tak, chyba tak. Wszyscy przy niej będziemy. Cała rodzina, poza najmłodszymi dziećmi.- Westchnęła drżąco.- Mnie też kiedyś wyłączyli z prądu. Wiele razy próbowałam wyobrazić sobie, co czuła wtedy moja matka, patrząc na mnie i czekając, kiedy przestanę oddychać. To musiało być dla niej straszne. Chyba dopiero teraz rozumiem, dlaczego przestała walczyć i zaczęła się staczać.- Blady uśmiech przemknął przez jej twarz i zgasł.- Boli mnie, gdy wiem, że babcia odejdzie, ale jak bolałoby, gdyby zamiast niej umierała moja córka? Matka była w moim wieku, gdy miałam ten wypadek. Wiem, że jestem od niej silniejsza, a i tak chyba wolałabym w takiej chwili umrzeć razem ze swoim dzieckiem.
-Nie mów o tym, skrzacie, nie dokładaj sobie dodatkowych powodów do rozpaczy, bo przysięgam, że zacznę płakać razem z tobą i kto kogo będzie musiał pocieszać?- Shannon próbował rozładować atmosferę delikatnym żartem.
Vanja spojrzała na niego roztargnionym wzrokiem.
-Za godzinę...- Zająknęła się.- Za godzinę wszyscy zbierzemy się tutaj i...- Rozejrzała się bezradnie.
-Będę tu, skrzacie, na wypadek, gdybyś potrzebowała wyładować na kimś frustrację i złość na paskudne, złośliwe życie.- Shann zaoferował siebie jako worek do bicia. Niechby chciała nawet go opluć, nie odwróci się, żeby tego uniknąć. Przyjaciel nigdy nie odwraca się plecami, a on wciąż uważał się za przyjaciela Vanji.
Mimo to w jego głowie pojawiło się pytanie: jak długo będzie jej potrzebny, nim odstawi go na półkę i zajmie się pielęgnowaniem związku z Jerrym? Bo że tak się stanie, nie ulegało wątpliwości. Był potrzebny tylko tu i teraz, potem jego rola skończy się wraz z powrotem do Stanów. Jak powiedziała Vanja: będzie lepiej, jeśli posłucha matki.
Uśmiechnął się do dziewczyny, choć mięśnie twarzy miał jak skamieniałe. Trudno, od początku brał pod uwagę opcję, w której musiał wycofać się na przegraną pozycję. I choć wszystko bolało na samą myśl, że musi to zrobić, postanowił uszanować wolę tej ślicznej, małej kobietki. To ona podejmowała decyzje.

Vanja oparła się plecami o ścianę przy drzwiach i wzięła kilka głębokich oddechów, wodząc wzrokiem po pokoju. Najgorsze miała już za sobą: babcia zgasła, odeszła, po prostu przestała oddychać w chwilę po tym, jak lekarz, który się nią opiekował, wcisnął wyłącznik i odciął prąd od całej podtrzymującej ją przy życiu aparatury. Żal i rozpacz, poczucie nieodwracalnej straty przez kilka godzin panowały w rodzinie, tłumiąc wszystkie inne emocje.
Jedyną osobą, która trzymała się dobrze, był Shannie. Cichy, spokojny, zawsze pod ręką na wypadek, gdyby Van chciała, żeby ktoś otarł jej łzy, a tych w ciągu popołudnia i wieczoru wylała całe morze. Ani raz nie poskarżył się, że Vanja go ignoruje, choć widziała, że jest mu ciężko. Czuła na sobie jego wzrok za każdym razem, gdy pojawiał się w pobliżu, wiedziała, że on czeka, wciąż czeka na krok z jej strony. Teraz jednak nie miała siły na rozmowę z nim, musiała odpocząć, odsunąć bolesne myśli, pozbierać te, które krążyły jej w głowie tuż przed telefonem z Rosji i wiadomością o wypadku.
Kochani dziadkowie, tacy dobrzy i cierpliwi, pełni życia. Wciąż słyszała ich głosy, czuła zapach ciasteczek, które piekła babcia, i woń tytoniu z fajki, którą palił dziadek. A teraz ich nie ma.
Przez długie lata opiekowali się nią, zastępowali rodziców, uczyli, jak poradzić sobie ze stresem, który dopadł dziewczynę po wypadku. Jej życie zmieniło się diametralnie: straciła pamięć, zdrowie, sprawność fizyczną. Jej edukacja skończyła się na szkole podstawowej. Przestała rosnąć, pozostając drobną i niską jak wtedy, gdy miała piętnaście lat. Nim w sąsiedztwie przywyknięto do niej, w połowie Murzynki, była tak samotna, jak tylko można być. Matka miała swoje życie, spędzane nad kolejnymi butelkami wódki, w towarzystwie przygodnych kochanków, często zwykłych meneli. Prawie nie rozmawiała z córką, bywała w domu rzadziej, niż wiecznie szwędający się po okolicy kot kuzynki Van.
Vanja odczuła niemal ulgę, gdy znaleziono zwłoki jej matki, zapitej na śmierć zwykłym bimbrem. Leżała martwa od dwóch dni, podczas gdy jej "przyjaciele" w najlepsze nadal raczyli się alkoholem.
Pogrzeb matki był pospieszny, cichy, bez gości i stypy, jakby chowano zdechłego psa.
Pogrzeb dziadków, mający odbyć się za dwa dni, będzie jego przeciwieństwem.
Vanja przebrała się w koszulkę i spodenki do kolan i schowała się pod pierzyną, zostawiając zapaloną lampkę na stoliku przy łóżku. Bała się ciemności, pierwszy raz w życiu nie chciała zostawać sama w krainie, którą rządził strach. Jej strach przed tym, co może pojawić się w snach. Lęk przed obrazami, nawiedzającymi ją czasem, gdy najmniej się tego spodziewała. Budziła się wtedy, zlana potem, nie wiedząc, gdzie jest, i dopiero dotyk śpiącego obok Jaya, jego oddech, sama obecność, pozwalały Van uspokoić się i zapaść w spokojny już sen.
Dziś była sama. Jay, choć obiecał, nie przyleciał do Sludianki. Stwierdził, że coś poszło w pracy nie tak, jak miało, i jest zmuszony wszystko poprawiać. Van słyszała smutek w jego głosie, gdy rozmawiali przez telefon tego ranka, i naprawdę czuła, że chciał być przy niej. Znów był tym dobrym, rozumiejącym ją człowiekiem, postawionym teraz w trudnej sytuacji i nie mogącym jej zmienić.
Gdzieś jednak czuła do męża żal. Mimo, że przyjęła za pewnik jego bezsilność wobec nagłych komplikacji. Mimo, że mu uwierzyła. Jej umysł drążyło nieznośne uczucie, podpowiadające, że Jay wybrał to, co dla niego wygodne.
Jakże nienawidziła takich myśli, siejących w jej sercu paskudne, gorzkie zwątpienie. Czasami wolałaby w ogóle nie myśleć, być warzywem, albo znów zapaść w śpiączkę.
Albo uciec jak najdalej od wszystkich Jaredów tego świata, zaszyć się gdzieś i nie dawać znaku życia, żeby nikt nie mógł jej odnaleźć.
Rozmyślając obróciła się na bok, przyjmując pozycję, jaką przyjęłaby, gdyby za jej plecami leżał Jay. Prawie czuła, jak mąż obejmuje ją i tuli. Prawie słyszała, jak szepcze do niej, namawiając, żeby zamknęła oczy i zasnęła.
Prawie.
-Jest mi potwornie smutno, Jay.- Odezwała się cicho.- Straciłam w życiu tak wiele, nie wiem, jakim cudem mam jeszcze na tyle siły, by umieć znaleźć jego dobre strony.
Nie doczekała się odpowiedzi, i tak naprawdę wcale się jej nie spodziewała. Jay, jeśli temat rozmowy nie dotyczył jego, potrafił być milczkiem.
-Pamiętasz, jak powiedziałeś mi o straconej ciąży?- Dziewczyna nadal mówiła, leżąc z zamkniętymi oczami.- Jak ja cię w tamtej chwili nienawidziłam... Chciałam, żebyś zniknął, zostawił mnie, nigdy więcej nie wracał. Ale nie posłuchałeś i zostałeś.- Kilka łez spłynęło spod zaciśniętych powiek i pociekło na poduszkę.- Dziękuję, że wtedy nie wyszedłeś i nie kazałeś mi uporać się z tym samej.
Czuła wdzięczność, a jednocześnie zawód, że nie było go przy niej teraz, gdy cierpiała bardziej. Nie zdążyła przywyknąć do myśli, że jest w ciąży, nie miała o niej pojęcia, więc stratę dziecka przyjęła lżej, niż stratę ludzi, którzy dali jej ciepło i dom, widząc ją po raz pierwszy jako nastolatkę.
Odsunęła od siebie smutne myśli i zaczęła zastanawiać się nad matką. Leżąc, już ze świadomością, że Jay jest daleko i prawdopodobnie w tej chwili siedzi w studio i naprawia to, co nie wyszło, Vanja cofnęła się myślami do dnia, w którym przyjechała z matką do Sludianki. To było w rok po wypadku i wciąż chodziła o kulach, nie pamiętając niczego, co miało miejsce w ciągu dwóch wyrwanych z pamięci lat.
Coś stało się niedługo po ich przyjeździe do Rosji. Coś między matką i dziadkami. Vanja pamiętała, że strasznie się o coś kłócili, nie przy niej, ale to ona była przedmiotem sporu. Odpoczywając w ogrodzie po męczących ćwiczeniach nogi, słyszała przytłumione, niezrozumiałe krzyki, dochodzące z piętra, gdzie matka miała swój pokój. Kilka słów, wyrwanych z kontekstu, dziewczyna zrozumiała: matka krzyczała "nigdy... nie wolno wam.... zabije... to musi..."
Dotąd nie wiedziała, o co Katja pokłóciła się z rodzicami tak bardzo, że od tamtej pory stali się jej wrogami.
Być może powiedziała im, że Vanja ma męża, ale zakazała o tym mówić.
Nie. Dziadkowie nie mieli o tym pojęcia, dokąd Vanja nie przywiozła Jaya do Sludianki i nie wyjaśniła całej związanej z nim historii, a przynajmniej tego, co pamiętała i wiedziała od niego.
-Co im powiedziałaś, mamo?- Van posłała pytanie w ciszę pokoju.- O czym nie miałam się dowiedzieć? Czyżbym jednak była w ciąży, a Jay okłamał mnie, mówiąc, że to moje wymysły?
Dziewczyna zaczęła zasypiać. Odpływała powoli, czując, że pogrąża się we śnie, nadal wiedząc, że leży w łóżku i kuli się pod ciepłą pierzyną. Odpływała, majacząc, widząc przelatujące przed oczami wizje dziadka, babci, Jaya, młodziutkiego, uśmiechającego się do niej promiennie, zakochanego... i pijanego.
Niespodziewanie pod powiekami Van pojawił się obraz matki, nie zniszczonej jeszcze przez alkohol, takiej, jaką pamiętała ze szczęśliwych lat, gdy był z nimi ojciec. Lub przed tym, jak Katja zaczęła znikać z domu i włóczyć się po melinach Sludianki.
Jej twarz wykrzywiona była w wyrazie tryumfu, wyższości i dzikiej, nieposkromionej złości. Krzyczała coś, pryskając śliną, ale Vanja, prawie śpiąc, nie słyszała ani słowa, tak, jakby ktoś pozbawił jej matkę strun głosowych. Mimo to, mimo ciszy, wizja przeraziła dziewczynę bardziej, niż wszystko, co kiedykolwiek ją spotkało. Była gorsza, niż lot z okna i upadek na chodnik dwa piętra niżej. Vanja czuła, że to, co mówiła matka, co wykrzykiwała jej w twarz, jest okrutne, i gdyby usłyszała wywrzaskiwane słowa, jej umysł rozsypałby się na kawałki.
W jednej chwili, przebudzona, zerwała się i usiadła na posłaniu, dysząc i pojękując ze strachu, prawie płacząc z lęku, że lada chwila usłyszy podkład dźwiękowy do rozpływającej się już wizji. Wiedziała, że tego nie chce, ale nie wiedziała, dlaczego.
-Nie, nie... Proszę, nie!- Szepcząc gorączkowo te dwa słowa i powtarzając je jak mantrę, uciekła z pokoju. Boso, w samej koszulce i spodenkach, stanęła w ciemnym korytarzu, trzęsąc się z zimna.
Wszyscy już spali. W całym domu panowała cisza, zakłócana jedynie świstem wiatru, szalejącego za ścianami i jęczącego pod okapem dachu.
Vanja panicznie bała się wrócić do łóżka. Była pewna, że gdy tylko położy się i zamknie oczy, obraz matki wróci, tym razem w towarzystwie słów, które zburzą ułożone od nowa życie jej córki.
Poszła do kuchni, równie ciemnej jak reszta domu, i skuliła się na jednej z ław pod ścianą. Było jej zimno: piec wygaszono na noc i ani odrobina jego ciepła nie pozostała, by ogrzać zziębnięte, drobne ciało. Po kilku minutach poddała się.
Szczękając zębami wróciła do korytarza i zatrzymała się przed drzwiami pokoju, sąsiadującego z jej sypialnią. Zapukała cicho: w środku rozległ się szelest, potem ledwie słyszalne kroki, i drzwi uchyliły się na parę centymetrów. W pomieszczeniu było ciepło i jasno.
-Vanja?- Shannon otworzył szerzej, patrząc na nią ze zdziwieniem.- Co się stało? Dlaczego nie śpisz?- Wciągnął ją do pokoju.- Jezu, dziewczyno, jesteś lodowata, biegałaś po nocy dokoła domu?
-Boję się spać, Shannie. Mam koszmary. Mogę tu trochę posiedzieć?- Vanja z tęsknotą spojrzała w stronę grubej, mięciutkiej pierzyny, z żalem myśląc o tym, że powinna była zabrać z pokoju swoją.
-Posiedzieć? Musisz się rozgrzać, inaczej dostaniesz zapalenia płuc. Brat by mnie zatłukł.- Shannon wskazał jej swoje łóżko.- Kładź się i mów, co to za koszmar, że tak cię zmroził.
-Siedziałam chwilę w kuchni.- Dziewczyna z ochotą wsunęła się pod kołdrę i pozwoliła Shanniemu okryć się nią po szyję. Westchnęła, czując się od razu lepiej, bezpieczniej.- Śniła mi się matka, krzyczała coś, czego nie rozumiałam. To znaczy, widziałam, że krzyczy, ale nic nie słyszałam.- Rozejrzała się po pokoju, zatrzymując wzrok na rzeczach Shanniego: wiszących na oparciu krzesła ciepłych spodniach, grubej, wełnianej koszuli, przerzuconej byle jak przez drugie, jego telefonie, spoczywającym na szafce, wreszcie spojrzała na Shannona.- Wiem, że to się kiedyś działo naprawdę, ale panicznie boję się przypomnieć sobie, co mówiła. Nie pytaj, dlaczego.- Uniosła spod kołdry drżącą dłoń, uprzedzając słowa Shannona.- Po prostu się tego boję. Gdybym została w pokoju, znów by mi się to przyśniło, więc...
-Przyszłaś do mnie, żebym zajął czymś twoje myśli.- Dokończył, doskonale wyczuwając, co chciała powiedzieć.- Cóż, od tego mnie masz.- Wzruszył ramionami, w myślach dodając: jeszcze masz, i niech mnie jebnie, jeśli nie chciał bym, żebyśmy zostali tu razem nawet na miesiąc.- Cieplej ci już, skrzacie? W ogóle jak się czujesz po tym, co się dziś stało? Bo przyznam, że nawet mi parę łez zakręciło się w oczach, a na ogół jestem twardziel i ciężko mnie wzruszyć.
-Proszę, nie mówmy o dzisiejszym dniu.- Vanja przymknęła oczy.
-Więc o czym chcesz porozmawiać? O Jerrym? To chyba dosyć bezpieczny i neutralny temat?- Zaproponował, patrząc na nią, prawie ginącą pod grubą kołdrą.
Usiadł na krześle i zarzucił sobie koszulę na plecy: w pokoju, mimo włączonych grzejników, panował chłód, a on miał na sobie tylko dresy i podkoszulek.
Już pierwszej nocy zrozumiał, dlaczego zamiast zwykłych kołder tu wszędzie są te z pierza: tylko one potrafiły rozgrzać człowieka i pozwolić mu utrzymać ciepło.
-Zaraz wrócę.- Zerwał się i wyszedł szybko na korytarz: z pokoju Vanji zabrał jej pierzynę i wrócił równie szybko, cicho zamykając za sobą drzwi.
-Hej, Shannie, już mi cieplej.- Vanja najwyraźniej myślała, że chce okryć ją dodatkową kołdrą.
-Shannie nie ma zamiaru marznąć.- Mruknął, przepychając dziewczynę ze środka łóżka w bok. Ułożył się po jej lewej stronie i przykrył, czując od razu zapach, którym przesiąkła pościel Van. Jej zapach. Nie ten, który czuł, stojąc przy niej, ani nawet wtedy, gdy wolno mu jeszcze było dotknąć ją czy pocałować, ale woń, jaką jej ciało wydzielało podczas snu. Była... rozbrajająca, najbardziej intymna ze wszystkich. Intymniejsza, niż zapach seksu, ale w tej kwestii mógł jedynie snuć przypuszczenia. Nigdy nie przekona się na własnej skórze, czy ma rację.
Ostatnia myśl przygnębiła go, wtrącając na powrót w nastrój, który nie opuszczał go od pamiętnej kłótni, podczas której Vanja jednoznacznie dała mu do zrozumienia, że ich przyjaźń musi ulec zmianie i nie ma szans przetrwać w formie, jaką jej nadali.
Natychmiast stracił ochotę na sztuczne podtrzymywanie rozmowy, szukanie tematu, którego poruszanie nie zaboli Van i nie zacznie przypominać jej zmarłych dziadków albo matki. Nie chciał nawet patrzeć w stronę dziewczyny, więc zamknął oczy. Po chwili otworzył je jednak: powieki same unosiły się, dalekie od chęci pozostania w siłą narzuconej im pozycji. Wbił wzrok w sufit nad głową i wpatrywał się weń, jakby znalazł nabardziej interesujący widok na świecie.
Vanja poruszyła się na swojej połowie łóżka.
-Shann?- Usłyszał z całkiem bliska, jakby leżała teraz twarzą do niego nie dalej, niż dwadzieścia centymetrów.
-Mhm?
-Czy ty jesteś na mnie zły?
-Nie. Nie jestem zły. Raczej rozżalony.- Przyznał cicho, nie owijając w bawełnę.- Nie do końca rozumiem, co się stało.- Mówiąc, zacisnął dłonie na materiale spodni.- Wiem, że...
-To moja wina, Shannie.- Vanja przerwała mu w pół słowa.
-Pozwól mi skończyć.- Poprosił łagodnie, zerkając na nią kątem oka.
-Przepraszam. Mów.
-Z mojej strony wygląda to tak: nabroiłem, krzyknąłem na ciebie, przestraszyłem cię. Musiałaś dojść do wniosku, że pewne rzeczy nie mają racji bytu, albo poczułaś się bardziej urażona, niż zakładałem. Mniejsza z tym.- Wzruszył ramionami.- Tak czy siak, stwierdziłaś, że sprawy wymykają się spod kontroli, i lepiej dać sobie spokój. Rozumiem. To mądre posunięcie, bo przecież masz męża i niepotrzebne ci zawracanie sobie głowy jakimś dupkiem, który dostawał palmy, gdy mógł cię pocałować.- Mimo starań w słowa Shannona wkradł się gorzki sarkazm.- Jak sama powiedziałaś, lepiej zrobię, zabierając swoje zabawki i idąc na swoje podwórko. Wszyscy będą szczęśliwi, otworzą szampana i będą rzucać konfetti.
-Nie jesteś dupkiem.
-Chyba raczej jestem, skoro pozwoliłem sobie stracić z oczu wszelką perspektywę i patrzyłem przez różowe okulary.- Shann obrócił do niej głowę.- W sumie naprawdę lepiej jest, że skończyliśmy z szaleństwami. Nie musisz więcej bać się, że Jerry wyskoczy zza drzwi jak diabeł z pudełka i złapie nas na przyjacielskim migdaleniu się. Tym bardziej, że to przecież nic nie znaczyło.
-Jesteś złośliwy.- Vanja patrzyła na niego z żalem.
-Przepraszam, w sytuacji, gdy leżysz obok, nie potrafię zachować spokoju i nie być odrobinę złośliwym.
-Shannie, nie chcę znów się z tobą kłócić.
-Ja również tego nie chcę, skrzacie, więc lepiej śpij. Ja pójdę do twojego pokoju, skoro tak się go boisz.- Poruszył się, chcąc wstać, ale natychmiast poczuł rękę Van, wślizgującą się pod jego pierzynę i obejmującą go mocno w pasie.
-Shannie, nie chcę zostać sama. Proszę. Już nic nie powiem, ale nie wychodź, bo będę się bała zasnąć.
-Dobrze.- Westchnął z rezygnacją, widząc panikę w jej oczach. Delikatnie odsunął jej rękę, jednak nie odepchnął jej daleko i pozwolił, by spoczywała przy jego boku, choć dotyk drobnych palców palił go w skórę nawet przez podkoszulek.
Zgasił lampkę i w ciemnościach wpatrywał się przed siebie, nasłuchując oddechu Van, świstu wiejącego za oknem wiatru i skrzypienia starego domu.
Zamknął oczy, nakazując sobie zasnąć, zasnąć, zasnąć...
-Shannie, mogę zadać ci jedno pytanie?
-Możesz.- Zgodził się po chwili wahania.
-Czy to, co robiliśmy, te, jak je nazwałeś, szaleństwa. Czy można powiedzieć, że byliśmy o krok od tego, by mieć z sobą romans?
Shannon długo nie wiedział, co odpowiedzieć. Pytanie zupełnie zbiło go z tropu i pokazało, że tak właśnie było, to właśnie się działo, i do tego wszystko dążyło. Wcześniej nie zastanawiał się nad całą sprawą, nie myślał, że coś, co miał za niewinną, choć kurewsko fascynującą grę, miało drugie, niebezpieczne dno. Kuszące dno. Tęsknił za pogrążeniem się w zakazane rejony, ale nie miał zamiaru przyznać się do tego na głos.
-Shann?
-Tak, myślę, że byliśmy o krok. Może nawet dalej. Może już coś zaczęliśmy. I skończyliśmy.- Przyznał.
Powiedzenie tego, usłyszenie prawdy z własnych ust było czymś równocześnie pięknym i bolesnym. Szczególnie ostatnie słowo sprawiało przykrość. Koniec czegoś, co na dobre nie zdążyło zaistnieć, zawsze był bardziej tragiczny, niż koniec czegoś, co wypaliło się samo z siebie.
-Nie możemy wrócić do chwili sprzed tej idiotycznej imprezy i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi?- Vanja dotknęła jego boku, przypadkowo trafiając palcami na odsłoniętą skórę w miejscu, w którym podkoszulek Shannona podwinął się w górę.
-Skrzacie, jedynym miejscem, do którego może nas to zaprowadzić, jest łóżko. Zawsze tak jest, taka już uroda romansów.- Shannon dziwił się spokojowi, z jakim mówił, bo w środku trząsł się jak młody zajączek na widok lisa. Przeraził się, mając przed oczami wizję siebie i Van, w daleko bardziej zaawansowanym stadium ukrytego przed światem związku, choć wcześniej wielokrotnie myślał o tym z pełnym nadziei oczekiwaniem.- Będziemy całować się po kątach, udawać przed ludźmi obojętnych wobec siebie, wymyślać preteksty, żeby wyrwać się z domu i spotkać gdzieś we dwoje. Będziemy stawać na głowie, żeby ukraść trochę czasu, zaszyć się gdzieś i kochać.- Przy tym słowie głos Shannona zadrżał.- Wcześniej czy później albo Jerry o wszystkim się dowie, albo nasze nerwy puszczą, zbyt napięte ciągłym knuciem za jego plecami, albo jedno z nas stwierdzi, że ma dość. Tak czy inaczej, ktoś będzie cierpiał.
-Wiem. Zawsze, w każdym układzie między ludźmi, ktoś musi cierpieć. Jedna czy dwie osoby, żadna różnica. Ból to ból, nawet, jeśli dzieli się go na pół z kimś drugim.- Dziewczyna zabrała dłoń, ułożyła się po swojej stronie łóżka i westchnęła z dźwiękiem, przypominającym pełen żałości jęk.- Dobranoc, Shannie. Gdybym zaczęła krzyczeć we śnie, obudź mnie natychmiast. Dobrze?
-Jest aż tak źle?
-Dziś tak. Gdyby był tu...- Urwała.- Shannie wystarczy, że weźmiesz mnie za rękę, chcę tylko wiedzieć, że ktoś przy mnie jest.
-Przysuń się do mnie, kobieto.- Shannon nawet nie był urażony tym, że wspomniała o Jerrym.
Wyciągnął prawe ramię i pozwolił Van położyć na nim głowę. Trochę śmiesznie musiało to wyglądać: dwoje dorosłych ludzi, śpiących w jednym łóżku, z tego każde pod osobną pierzyną, tulących się do siebie tak nieudolnie, jak tylko można.
Poczekał, aż oddech Van wyrówna się i dziewczyna zaśnie, po czym delikatnie, ostrożnie odsunął jej kołdrę i przykrył ją swoją. Tylko dla wygody. Tylko dla wygody.

Vanja wymknęła się z jadalni, pobiegła do swojego pokoju i z ulgą zamknęła za sobą drzwi. Zmęczenie dniem dawał jej się we znaki: najpierw nerwowe przygotowania z samego rana, praktycznie od świtu, potem pogrzeb. Znów płakała, ale tym razem były to łzy oczyszczenia, pożegnania z ukochanymi dziadkami.
Późniejsze przyjęcie w gronie rodziny nie było czymś, w czym brała udział z ochotą. Nie chciała słuchać setek wspomnień z przeszłości, wtrącać tego, co sama pamiętała, jeszcze gorzej czuła się, musząc tłumaczyć część rozmów siedzącemu obok niej Shanniemu.
Rodzina, otrząsnąwszy się częściowo z żalu, zagadywała go niemal bez przerwy. Wcześniej miał jako taki spokój, teraz stał się najważniejszą osobą w ich gronie. Być może w ten sposób Tomashenkowie odsuwali od siebie pozostały w sercach ból, skupiając uwagę na obcym, sławnym mężczyźnie, który przypadkowo znalazł się w ich gronie.
Całym szczęściem Shannie był zupełnie innym człowiekiem, niż Jay, który tak naprawdę czuł się dobrze jedynie wtedy, gdy doceniano to, kim jest i co osiągnął. Shannona nie obchodziło, czy otaczająca go rodzina wpada w zachwyt, gdy otworzy usta. Po prostu odpowiadał na zadawane mu pytania, przekazywane przez Vanję, mówiąc tak, jakby był zwykłym przeciętniakiem. Żartował nawet, śmiejąc się z siebie i wywołując rozbawienie, i nie można było nie zauważyć, że swoim luźnym, pozbawionym wyższości zachowaniem wzbudził sympatię wszystkich.
Szczególnie małego Wołodii, który wpatrywał się w niego z dziecięcą adoracją: dzień wcześniej Shannie sam, z własnej inicjatywy, zabrał znudzone i przeganiane z kąta w kąt przez dorosłych dziecko na dwór, i bawił się z nim na śniegu, pozwalając nawet zakopać się w zaspie po szyję. Obaj wrócili do domu mokrzy, roześmiani, z rumianymi od mrozu policzkami, i od tamtej pory chłopczyk nie odstępował "wuja" na krok.
Vanja, siedząc w pokoju i słysząc kolejną salwę śmiechu, dobiegającą z jadalni, pokręciła głową.
Z telefonem w dłoni usiadła na łóżku, podciągając kolana pod brodę. W myślach obliczyła, że w LA jest teraz ranek: prawdopodobnie Jay już nie spał. Na ogół o tej porze albo jadł śniadanie, albo, jeśli musiał zająć się pracą, był już poza domem.
Wybrała jego numer. Po kilku sygnałach usłyszała stukot, potem zaspany, zachrypnięty od snu głos.
-Słucham?
-Cześć, Jay. Obudziłam cię?
-Van, to ty.- Głos nabrał energii.- Nie, znaczy, tak, obudziłaś mnie, ale nie szkodzi.- Van usłyszała głuche stęknięcie.- Wszystko w porządku, Van?
-Tak, Jay. Po prostu chciałam cię usłyszeć.- Dziewczyna opuściła nogi i położyła się w poprzek łóżka, patrząc na sufit z lekkim uśmiechem na ustach.- Co robisz?
-Leżę sobie na brzuszku. A ty co robisz?
-Leżę na plecach.- Van zaśmiała się cicho.
-Z zamkniętymi oczami nawet mogę to sobie wyobrazić.- Jared zachichotał w słuchawkę.- Tęsknisz?
-Najbardziej w nocy, Jay. Bardzo brakuje mi kogoś, kto by mnie przytulał i uspokajał.- Nawet nie zamierzała przyznać się do tego, że jedną noc przespała w łóżku Shanniego i obudziła się nad ranem przyciśnięta do jego boku, obejmowana silnym ramieniem, trzymając dłoń pod jego podkoszulkiem, z jedną nogą przerzuconą przez płaski brzuch śpiącego szwagra.
-Jak tylko wrócisz, poprzytulam cię za cały ten czas.- Obiecał Jared. Słychać było, że się uśmiecha.- Będę cię trzymał gdzieś tak przez dobę, z przerwami na żarcie i kibel.
-Sugerujesz coś miłego, Jay?- Vanja zmarszczyła czoło.
-Tylko to, że cholernie tęsknię za twoim ciałem.- Znów słychać było szelest, jakby Jared zmieniał pozycję.- Nie mogę się doczekać, kiedy wpadniesz mi w ręce. To będzie seks stulecia.
-Mhm, to brzmi świetnie, Jay-Jay.- Van, odpowiadając, zamknęła oczy. Słowo "seks" znów przypomniało jej tamten ranek, z Shanniem. Moment, w którym leżała, upewniając się, że on nadal głęboko śpi, i patrząc na niego z myślą: to chyba jedyny facet, który wygląda słodko z zamkniętymi oczami.
Z telefonem przy uchu Vanja odleciała w przeszłość, jeszcze raz przeżywając tę chwilę. Shannon spał, od czasu do czasu pochrapując cicho, a ona, zupełnie wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi, ostrożnie zabrała dłoń spod jego podkoszulka, w przelocie muskając palcami gładką, rozgrzaną skórę, a potem, czując szaleńcze bicie serca, sięgnęła ręką niżej, i jeszcze niżej, dotykając najpierw jego biodra, schowanego pod materiałem dresów, potem uda, na koniec kładąc dłoń tam, gdzie nigdy nie powinna kłaść. Wstrzymała oddech, czując lekkie podniecenie Shanniego, doskonale wyczuwalny pod spodniami kształt nieco pobudzonego członka, którego długość przekraczała długość jej dłoni. Nawet uśmiechnęła się w tamtej chwili z myślą, że jej drobna dłoń prawie zawsze jest krótsza niż penis jej mężczyzny.
-Vanju, jesteś tam?- Głos Jaya oderwał ją od wspomnień.
-Tak, słonko. Wybacz, rozmarzyłam się.- Odpowiedziała z lekkim roztargnieniem, uśmiechając się do siebie.
-Myślisz w teraz o mnie, Kruszynko?
-Tak Jay.- Vanja przekręciła się na brzuch. Nie skłamała: w tej chwili myślała o mężu. Ale tylko przez moment, bo zaraz wróciła do Shanniego.- Mam ochotę na seks.- Westchnęła, mając przed oczami obraz twarzy starszego z braci. Śpiącego, nie mającego pojęcia o tym, że dotykała jego krocza.
Jay mówił coś do niej, ale ledwie go słyszała, a już na pewno nie zwracała uwagi na jego słowa. Myślami wróciła do emocji, jakie czuła dwa dni wcześniej, leżąc przy boku drugiego Leto.
Pamiętała, jak walczyła z pokusą, każącą jej obudzić Shanniego i sprawić, żeby zdjął z niej ubranie, zrzucił swoje i kochał się z nią, choćby ten jeden, jedyny raz w życiu. Omal nie uległa sama sobie. Otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy zdała sobie sprawę, że zaciska lekko palce na tym, co chciała w sobie poczuć. Uciekła z łóżka, bojąc się, że pokusa wróci, i tym razem już jej się nie oprze. Nie chciała borykać się później z wyrzutami sumienia, strachem, że pojawią się konsekwencje w postaci niechcianych uczuć, albo że zrani kogoś swoim postępowaniem. Ale i tak dotąd żałowała swojego tchórzostwa.
Otworzyła oczy i zacisnęła dłoń na aparacie.
-Przepraszam, Jay, ktoś mnie woła. Do widzenia za dwa dni.- Rozłączyła się, kończąc rozmowę, nim Jared zdążył odpowiedzieć.
Wróciła do jadalni: Shannon uśmiechnął się na jej widok i wrócił do zabawy z Wołodią, w najlepsze usadowionym na jego kolanach. Mężczyzna trzymał w swoich dłoniach malutkie dłonie chłopca i udawał, że gra na perkusji trzymanymi przez roześmiane dziecko patykami. Wyglądali jak dwójka dobrych kumpli i porównując Shannona do Jaya, Van musiała pomyśleć, że dwadzieścia lat wcześniej życie spłatało jej paskudnego figla, stawiając na jej drodze nie tego z braci.

                                                                    *****

Hello. 
Odpuściłam sobie opis powrotu S. i V. do Stanów. Tak czy inaczej, następny rozdział będzie dział się już tam, a co się podzieje, nie powiem.
Ok, zdradzę odrobinę: V. zacznie pokazywać pazurki i nieźle zaskoczy swojego nadętego męża. Zaskoczy, i wkurzy. A wkurzony Jared bywa różny, ale na pewno nie jest miłym facetem.
Mam nadzieję, że nie rozczarowałam nikogo tym rozdziałem? Nie za wiele się w nim dzieje.
Czekam na komentarze.
Pozdrawiam.
Yas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz